kontynuacja opowiadania z poprzedniego wpisu

Lub tak to wyglądało. Kress spojrzał uważniej i zobaczył, że grunt pod jego nogami się zapadł. Tunele - pomyślał, czując nagłe ukłucie strachu - tunele, jamy, pułapki. Mężczyzny zanurzył się głębiej, już niemal po pas. Nagle ziemia wokół niego jakby eksplodowała. Chwilę później był pokryty setkami szkarłatnych piaseczników. Odrzucił miotacz i zaczął gorączkowo wyszarpywać je ze swego ciała. Krzyczał, strasznie krzyczał.
Jego kolega zawahał się, potem wykonał półobrót i wystrzelił. Kłąb płomienia pochłonął pospołu człowieka i piaseczniki. Mężczyzna, usatysfakcjonowany, odwrócił się z powrotem ku zamkowi i zrobił krok naprzód. Jego stopa przebiła wierzchnią warstwę ziemi i zniknęła w niej aż po kostkę. Usiłował ją wyciągnąć i uciec, jednak piaszczysty grunt wokół niego zapadał się, nie dając oparcia. Stracił równowagę i upadł, młócąc wkoło rękami. Piaseczniki były wszędzie - żywa, falująca masa zalała go natychmiast, wijącego się, rzucającego. Miotacz ognia leżał obok, zapomniany i bezużyteczny.
Kress zabębnił dziko w szybę, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
- Zamek! - wrzeszczał. - Zniszczcie zamek!
Lissandra, stojąca z boku, przy swym ślizgaczu, usłyszała i gestem wydała rozkaz. Jej trzeci pracownik wycelował działko laserowe i wystrzelił. Promień zamigotał nad skałami ogrodu i odciął szczyt zamku. Mężczyzna opuścił go gwałtownie, tnąc piaszczysto-kamienne blanki. Wieżę zwaliły się, rozpadło się oblicze Kressa. Promień lasera uderzył w ziemię, zataczając koła, szukając. Zamek zniknął, teraz leżała tam już tylko kupa piachu. Jednak czarne piaseczniki wciąż się poruszały. Mamka była ukryta zbyt głęboko, nie mogli jej dosięgnąć.
Lisandra wydała następny rozkaz. Jej podwładny odłożył laser, odbezpieczył granat i rzucił się naprzód. Przeskoczył dymiące zwłoki pierwszego mężczyzny, wylądował na pewnym gruncie wewnątrz skalnego ogrodu i szeroko machnął ręką. Granat wylądował dokładnie na szczycie ruin zamku. Kress zmrużył oczy, dźgnięte oślepiająco białym światłem. W powietrze wyprysnął potężny słup piachu, kamieni i piaseczników. Przez chwilę wszystko było zasnute jakby kurzem - to gęstą ulewą spadały piaseczniki i fragmenty piaseczników.
Kress zobaczył, że czarne są nieruchome, martwe.
- Basen! - krzyknął przez szybę. - Rozwalcie zamek w basenie!
Lissandra zrozumiała natychmiast - ziemia była usłana trupami czarnych, jednak czerwone piaseczniki żyły nadal, wycofywały się i przegrupowywały.
Pracownik Lissandry wahał się przez chwilę, potem wyjął następny granat i zrobił krok naprzód. Lissandra zawołała go - zawrócił, szybko pobiegł w jej stronę i wskoczył do ślizgacza.
Kress przeszedł do innego okna, w innym pokoju, by widzieć, co się będzie działo. Teraz już wszystko było bardzo proste. Ślizgacz przeleciał tuż nad basenem i mężczyzna, bezpieczny na jego pokładzie, precyzyjnie zrzucił granaty. Po czwartym przelocie zamek był już nierozpoznawalną ruiną, a czerwone piaseczniki przestały się poruszać.
Lissandra była bardzo staranna. Jej pracownik zbombardował każdy z zamków jeszcze kilkakrotnie, potem użył działka laserowego, metodycznie krojąc pozostałości, aż było zupełnie pewne, że pod tymi pociętymi skrawkami ziemi nie mogło pozostać już nic żywego.
W końcu zapukali do drzwi domu. Kress wpuścił ich, szczerząc zęby w maniakalnym uśmiechu.
- Cudownie - powiedział. - Cudownie.
Lissandra zdjęła hełm.
- To cię będzie słono kosztować, Simon. Straciłam dwóch ludzi, nie wspominając już o zagrożeniu mojego własnego życia.
- Oczywiście, zapłacę ci, ile zażądasz - zgodził się skwapliwie. - Dokończ tylko robotę.
- Co jeszcze zostało?
- Musisz oczyścić piwnicę. Jest w niej jeszcze jeden zamek. I będziesz to musiała zrobić bez używania granatów. Nie chcę, żeby mój własny dom zwalił mi się na głowę.
Lissandra skinęła na podwładnego.
- Idź na zewnątrz - powiedziała - i weź miotacz Rajka. Powinien być nie uszkodzony.
Mężczyzna wrócił uzbrojony, milczący, gotowy. Kress poprowadził ich na dół, do piwnicy.
Ciężkie drzwi były ciągle zabite na głucho, tak jak je zostawił. Jednak wybrzuszyły się nieco na zewnątrz, jakby spaczone jakimś ogromnym ciśnieniem. Ten widok i cisza, jaka wokół nich zapanowała sprawiły, że Kressa nagle ogarnął niepokój. Pracownik Lissandry zaczął wyrywać gwoździe i usuwać przybite przez niego deski. Kress wycofał się daleko do tyłu.
- Czy użycie tutaj tego przyrządu jest bezpieczne? - wymruczał, wskazując miotacz ognia. - Pożaru też sobie nie życzę.
- Wzięłam laser - powiedziała Lissandra - i przede wszystkim jego użyjemy, miotacz nie będzie prawdopodobnie potrzebny. Chcę jednak, żeby tu był, na wszelki wypadek. Są gorsze rzeczy niż pożar, Simon.
Kress przytaknął.
Ostatnia przybita do drzwi deska odskoczyła. Z dołu ciągle nie dochodził żaden dźwięk. Lissandra wydała krótki rozkaz. Mężczyzna cofnął się i zajął pozycję za jej plecami. Opuścił wylot miotacza, kierując go dokładnie na drzwi piwnicy. Lissandra włożyła hełm, przygotowała laser, zrobiła krok do przodu i otworzyła drzwi.
Żadnego ruchu. Żadnego dźwięku. Tylko ciemność.
- Jest tam światło? - spytała.
- Tuż za drzwiami - odpowiedział Kress. - Po prawej stronie. Uważaj na schody, są bardzo strome.
Weszła w drzwi, przełożyła laser do lewej ręki, prawą wyciągnęła, po omacku szukając przełącznika. Nic, spokój.
- Czuję go - powiedziała - ale jest jakiś...
Nagle wrzasnęła i skoczyła do tyłu. Na jej dłoni wisiał wielki biały piasecznik. Przez kombinezon, z miejsc, w które wbite były jego szczypce przesączała się krew. Był ogromny, długi jak jej przedramię.
Lissandra przecięła pokój drobnymi, szybkimi kroczkami i zaczęła uderzać ręką w najbliższą ścianę. Raz, i drugi, i trzeci. Uderzenia brzmiały, jak stłumione niskie mlaśnięcia. W końcu piasecznik odpadł. Lissandra zakwiliła i osunęła się na kolana.
- Zdaje mi się, że mam połamane palce - powiedziała miękko. Krew ciągle płynęła obficie z jej dłoni. Laser, porzucony, leżał obok drzwi.
- Nie mam zamiaru tam schodzić - oznajmił mężczyzna czystym, mocnym głosem.
Lissandra podniosła głowę i spojrzała na niego.
- Nie - powiedziała. - Stań w drzwiach i spal je wszystkie. Zmień je w popiół. Zrozumiałeś?
Skinął głową.
- Mój dom - jęknął Kress. Poczuł ucisk w żołądku. Białe piaseczniki były takie wielkie. Ile ich tam, na dole, jest? - Stójcie! - krzyknął. - Zostawcie je w spokoju! Zmieniłem zdanie. Zostawcie je.
Lissandra nie chciała zrozumieć. Wyciągnęła naprzód pokrytą krwią i zielono-czarnym śluzem rękę.
- Twój mały przyjaciel przebił moją rękawicę na wylot i widziałeś jak trudno było się go pozbyć. Nie obchodzi mnie twój dom, Simon. Cokolwiek jest tam, na dole, musi umrzeć.
Kress niemal jej nie słyszał. Wydawało mu się, że w cieniu za drzwiami piwnicy dostrzega jakiś ruch. Wyobraził sobie białą armię, złożoną z osobników równie wielkich jak ten, który zaatakował Lissandrę, wylewającą się z ciemności, szarżującą. Ujrzał siebie, unoszonego przez setki cienkich odnóży; ciągniętego w dół, w mrok, ku czekającej, wygłodniałej mamce. Bał się.
- Nie - powiedział.
Zignorowali go.
Pomocnik Lissandry podszedł do drzwi, gotowy do otworzenia ognia i wtedy Kress skoczył, wbijając ramię w jego plecy. Mężczyzna jęknął, stracił równowagę i zanurkował w ciemność. Kress słuchał, jak ciało toczy się ze schodów. Po chwili z piwnicy zaczęły dochodzić inne hałasy - głośne szuranie, chrzęst i jakieś inne dźwięki, miękkie i mlaskające.
Kress odwrócił się do Lissandry. Był zlany zimnym potem i podniecony w niezdrowy, niemal seksualny sposób.
Zimne, spokojne oczy kobiety przyglądały mu się zza osłaniającej twarz maski.
- Co ty wyprawiasz? - spytała ostro.
Kress podniósł upuszczony przez nią laser.
- Simon!
- Wprowadzam pokój - odpowiedział, chichocząc. - One nie zrobią krzywdy swemu bogu, nie skrzywdzą go, póki bóg będzie dobry i szczodry. Ja byłem okrutny. Głodziłem je. Teraz muszę im to wynagrodzić, rozumiesz?
- Ty jesteś chory - powiedziała Lissandra. To były jej ostatnie słowa. Kress wypalił jej dziurę w piersi takiej wielkości, iż mógłby włożyć w nią ramię. Przeciągnął ciało ku drzwiom i zrzucił ze schodów. Hałasy stały się głośniejsze - drapanie, szczęk chityny i stłumione, gęstopłynne echa. Kress zamknął drzwi i na nowo zabił deskami.
Gdy uciekał, wypełniło go głębokie zadowolenie, pokrywające strach jak warstwa syropu. Podejrzewał, iż nie było ono jego własne.





Planował sobie, iż opuści dom, poleci do miasta i wynajmie pokój. Na dzień, a może na rok. Zamiast tego zaczął pić. Właściwie nie wiedział dlaczego. Pił równo przez kilka godzin, a potem gwałtownie wyrzucił zawartość żołądka na dywan w salonie. W pewnym momencie usnął. Gdy się obudził, cały dom był pogrążony w głębokich ciemnościach.
Skulił się na kanapie. Słyszał dźwięki. Przesuwały się wewnątrz ścian. Były wszędzie wokół, otaczały go. Jego słuch był niezwykle wyostrzony. Każdy najcichszy chrzęst był krokiem piasecznika. Zacisnął oczy i czekał, spodziewając się poczuć ich straszliwe dotknięcia, bojąc się najmniejszego ruchu, by nie musnąć któregoś z nich.
Nagle załkał i natychmiast zamilkł, sztywniejąc. Leżał tak przez chwilę, ale nic się nie stało.
Otworzył oczy, drżąc cały. Powoli cienie zaczęły mięknąć i rozpływać się. Przez wysokie okna przesączało się światło księżyca. Jego oczy przywykły do ciemności.
Salon był pusty. Niczego w nim nie było, niczego, niczego. Poza jego pijackim strachem.
Kress wziął się w garść, wstał i podszedł do wyłącznika oświetlenia.
Nic. pusto. Pokój był cichy, opustoszały.
Wytężył słuch. Nic. Żadnego dźwięku. Cisza w ścianach. To wszystko było tylko produktem jego wyobraźni, jego strachu.
Nieproszone napłynęło przypomnienie Lissandry i tej istoty tam, w piwnicy. Zaczerwienił się ze wstydu i gniewu. Dlaczego to zrobił? Przecież mógł jej pomóc w spaleniu piaseczników, w zabiciu ich. Dlaczego... wiedział dlaczego. To mamka go do tego zmusiła, zasiała w nim strach. Wo wspomniała, że mamki mają zdolności psioniczne, nawet wtedy, gdy są małe. A ta była duża, bardzo duża. Utuczyła się ciałem Cath i Idi, a teraz miała tam u siebie następne dwa. Urośnie jeszcze bardziej. I nauczyła się lubić smak ludzkiego mięsa, pomyślał.
Zaczął się trząść i musiał znów wytężyć wolę, by się opanować. Ta mamka go nie skrzywdzi. Był jej bogiem. Białe piaseczniki zawsze były jego ulubieńcami.
Przypomniał sobie, jak dźgnął ją mieczem. To było jeszcze przed przyjściem Cath, niech będzie przeklęta.
Nie mógł tu zostać. Mamka znowu zgłodnieje. I to niedługo, przy jej rozmiarach. Będzie miała straszliwy apetyt. Co on wtedy zrobi? Musi uciekać z tego domu, do miasta, póki jeszcze piaseczniki siedzą w piwnicy. Tam jest tylko kawałek ściany i trochę ubitej ziemi. Mogą kopać, wygrzebywać tunele. A gdy wydostaną się na zewnątrz... Kress wolał o tym nie myśleć.
Poszedł do sypialni i spakował rzeczy. Wziął trzy torby. Jedno ubranie, zmiana bielizny - to wszystko, czego potrzebował. Pozostała przestrzeń w torbach wypełnił swymi kosztownościami, biżuterią, dziełami sztuki i innymi rzeczami, których straty nie mógłby znieść. Nie spodziewał się tu kiedykolwiek wrócić.
Jego pełzacz zwlókł się za nim ze schodów, wpatrując się w niego swymi żałosnymi, błyszczącymi oczyma. Był bardzo wychudzony. Kress uprzytomnił sobie, że minęły wieki odkąd ostatni raz go karmił. Zwykle pełzacz sam potrafił o siebie zadbać, ale ostatnio niewątpliwie miał poważne trudności z upolowaniem czegokolwiek. Gdy usiłował chwycić go za nogę, Kress warknął i odgonił go kopniakiem. Pełzacz uciekł, urażony.
Kress wyśliznął się na zewnątrz, niezgrabnie ciągnąc za sobą torby. Zamknął drzwi.
Stał przez chwilę, oparty o ścianę domu, z sercem walącym jak oszalałe. Zostało tylko kilka metrów pomiędzy nim, a jego ślizgaczem. Bał się je przekroczyć. W jasnym świetle księżyca wyraźnie widział pobojowisko, rozciągające się przed frontem domu. Ciała dwóch pracowników Lissandry leżały tam, gdzie upadły, jedno skręcone i spalone, drugie nabrzmiałe pod masą zdechłych napastników. Piaseczniki, czarne i czerwone, były wszędzie wokół. Niemałego wysiłku wymagało ciągłe pamiętanie, iż wszystkie są martwe. Zdawały się po prostu czekać na niego, tak jak to wielokrotnie robiły.
Bzdura, powiedział sobie. Kolejne pijackie majaki. Widział przecież, jak rozpadały się ich zamki. Były martwe, a biała mamka tkwiła w pułapce, uwięziona w piwnicy. Wziął kilka głębokich, niespiesznych oddechów i zrobił krok naprzód, na warstwę piaseczników. Zachrobotały. Wgniótł je wściekle w piasek. Nie poruszyły się.
Uśmiechnął się i powoli ruszył przed siebie, słuchając odgłosów swych kroków.
Chrup, chrup, chrup.
Postawił torby na ziemi i otworzył drzwi ślizgacza.
Coś przeszło z cienia ku światłu.. Blady kształt na siedzeniu, długi jak przedramię. Patrzył na Kressa sześciorgiem osadzonych wokół tułowia oczu. Jego szczypce klasnęły łagodnie.
Kress zmoczył spodnie i powoli zaczął się cofać.
Znów jakiś ruch, od wewnątrz ślizgacza ku otwartym drzwiom. Piasecznik wyszedł i ostrożnie ruszył w jego stronę. Za nim pojawiły się inne. Dotychczas chowały się pod siedzeniami, leżały, zagrzebane w tapicerce foteli. Ale teraz wyszły. Utworzyły wokół ślizgacza nieregularny pierścień.
Kress oblizał wargi, odwrócił się i pobiegł w stronę pojazdu Lissandry. Zatrzymał się w połowie drogi. Tam również coś się poruszało. Wielkie, ledwie widoczne w świetle księżyca robactwo.
Kress zaskomlił i czmychnął ku domowi. Gdy był obok drzwi, spojrzał w górę.
Naliczył tuzin długich białych kształtów, pełzających tam i z powrotem po ścianie budynku. Cztery z nich wisiały jak grona pod szczytem nieużywanej dzwonnicy, w której gnieździł się kiedyś sokół-padlinożerca. Rzeźbiły coś. Twarz. Bardzo znajomą twarz.
Simon Kress wrzasnął i wbiegł do domu.





Alkohol w odpowiedniej ilości zesłał na niego upragnione zapomnienie. Obudził się, pomimo wszystko. Okropnie bolała go głowa, śmierdział i był głodny. Głodny jak jeszcze nigdy dotychczas.
Wiedział, że to nie jego żołądek się skręca.
Ze szczytu stojącej w sypialni szafy przyglądał mu się, poruszając delikatnie czułkami, biały piasecznik. Był równie duży jak ten, którego zastał wczoraj w ślizgaczu.
Kress zdusił pragnienie natychmiastowej ucieczki.
- Ja... Ja cię nakarmię - powiedział do piasecznika. - Nakarmię cię.
Usta miał straszliwie wysuszone, język przypominał papier ścierny. Przeciągnął nim po wargach i wybiegł z pokoju.
Dom był pełen piaseczników; musiał uważać gdzie stawia stopę. Wszystkie zdawały się być zajęte jakimiś własnymi zadaniami. Wprowadzały zmiany w jego domu, ryły otwory w jego ścianach, rzeźbiły coś. Dwukrotnie natknął się na swoje twarze, spoglądające na niego z zupełnie nieoczekiwanych miejsc. Były spaczone, wykrzywione, skażone strachem.
Wyszedł na zewnątrz, by przynieść gnijące tam ciała. Miał nadzieję, że zaspokoją głód mamki. Nie znalazł ich, zniknęły oba. Kress przypomniał sobie, z jaką łatwością piaseczniki nosiły rzeczy wielokrotnie cięższe od nich samych.
Myśl, że mamka ciągle była głodna, nawet po takim posiłku, napawała przerażeniem.
Gdy wszedł z powrotem do domu, ze schodów spływała kolumna piseczników. Każdy z nich niósł fragment pełzacza. Odcięta głowa, przepływając obok, zdawała się spoglądać na niego z wyrzutem.
Kress opróżnił lodówki, spiżarnie, wszystko, usypując żywność z całego domu w stos na środku kuchennej podłogi. Tuzin białych czekało, aż skończy. Zabrały wszystko, unikając jedynie produktów zamrożonych, zostawiając je na środku wielkiej kałuży, by odtajały.
Gdy cała żywność już zniknęła, Kress poczuł, mimo iż nic nie jadł, że jego własny głód trochę złagodniał. Wiedział jednak, że jest to ulga krótkotrwała. Mamka wkrótce znowu zgłodnieje. I on będzie musiał ją nakarmić.
Wiedział, co powinien zrobić. Podszedł do konsoli łączności.
- Jad, robię dziś wieczorem małe przyjęcie - powiedział swobodnym tonem, gdy odezwał się pierwszy z jego przyjaciół. - Zdaję sobie sprawę, że zawiadamiam cię strasznie późno, ale mam nadzieję, że jakoś zdołasz przyjechać. Postaraj się.
Potem zadzwonił do Malady Blane i do innych. Dziewięcioro z nich przyjęło jego zaproszenie. Miał nadzieję, że to wystarczy.





Powitał swych gości na zewnątrz - piaseczniki oczyściły teren zadziwiająco szybko i jego posiadłość wyglądała niemal tak, jak przed bitwą - i podprowadził ich ku frontowym drzwiom. Gestem wskazał, by weszli pierwsi. Nie poszedł za nimi.
Na odwagę zdobył się, gdy czworo z nich weszło już do środka. Zatrzasnął drzwi za ostatnim i ignorując pełne zdziwienia okrzyki, zastąpione po chwili przeraźliwymi wrzaskami, szybkim krokiem ruszył ku jednemu z należących do gości ślizgaczy. Wskoczył bezpiecznie do środka, nacisnął płytkę startową i zaklął. Oczywiście były zaprogramowane tak, by reagować tylko na linie papilarne właściciela.
Następnym, który się zjawił był Jad Rakkis. Kress podbiegł do niego natychmiast, gdy Rakkis wysiadł ze ślizgacza i złapał go za ramię.
- Wsiadaj z powrotem, szybko - powiedział, popychając go. - Zabierz mnie do miasta. Pośpiesz się, Jad. Uciekajmy stąd!
Ale Rakkis tylko wybałuszał na niego oczy, nie ruszając się z miejsca.
- Dlaczego? Co się stało, Simon? Nic nie rozumiem. Co z twoim przyjęciem?
A potem było już za późno, gdyż piasek wszędzie wokół zaczął się poruszać, patrzyły na nich czerwone oczy i tępo szczękały szczypce. Rakkis wydał zduszony okrzyk i chciał wskoczyć do ślizgacza. Para szczypiec zacisnęła się na jego kostce i nagle Rakkis opadł na kolana. Piasek zdawał się wrzeć podziemną aktywnością. Jad zwalił się jak worek. Wrzasnął przeraźliwie, gdy piaseczniki rozszarpywały go na kawałki. Kress niemal nie mógł na to patrzeć.
Po tym wydarzeniu Kress już nie próbował uciekać. Gdy było już po wszystkim, osuszył resztę zapasów z barku, upijając się do utraty przytomności. Wiedział, że ostatni raz cieszy się tego typu luksusem. Jedyny alkohol, jaki jeszcze został znajdował się w piwnicy.
Kress nie zjadł ani kęsa przez cały dzień, jednak usypiał wreszcie nasycony, okropny głód znikął bez śladu. Zanim zmory senne wzięły go w swe posiadanie, zastanawiał się jeszcze przez chwilę, kogo mógłby zaprosić jutro.





Ranek był suchy i gorący. Kress otworzył oczy i zobaczył, że na szafie znowu stoi piasecznik. Zacisnął powieki, mając nadzieję, że gdy je ponownie otworzy sen wreszcie go opuści. To nie był sen. Kress zagapił się tępym wzrokiem na małego potworka.
Patrzył tak niemal pięć minut zanim wreszcie zaświtała mu myśl, iż coś tu nie jest w porządku. Piasecznik się nie ruszał.
Oczywiście piaseczniki potrafiły trwać w bezruchu, czasem jakby nadnaturalnym. Tysiące razy widział, jak umiały czekać i obserwować. Jednak zawsze coś można było wyłowić - zaciśnięcie szczypiec, skurcz nóg, drżenie i falowanie długich, delikatnych czułków.
Natomiast piasecznik na szafie sprawiał wrażenie skamieniałego.
Kress wstał, wstrzymując dech, nie ośmielając się mieć nadziei. Czyżby był martwy? Czy to możliwe, aby coś go zabiło? Przeszedł na drugą stronę pokoju.
Oczy piasecznika były szkliste i czarne. Wydawał się być spuchnięty, jakby gnił od wewnątrz, a wyzwalające się gazy rozpychały płyty pancerza.
Kress dotknął go drżącą ręką.
Piasecznik był ciepły - nawet gorący - i jego temperatura ciągle się podnosiła. Nie poruszył się jednak.
Kress cofnął dłoń, a za nią odpadła, jakby ją dotychczas podtrzymywał, część białego egzoszkieletu. Odsłonięta skóra byłą również biała, lecz wyglądała na mniej twardą. Zdawała się pulsować, była opuchnięta i rozpalona gorączką.
Kress wycofał się i wybiegł z pokoju.
W holu leżały trzy następne piaseczniki. Wyglądały tak samo, jak ten, którego znalazł w sypialni.
Zbiegając ze schodów, musiał przeskakiwać przez leżące na stopniach białe kształty. Żaden z nich się nie poruszał. Były w całym domu, martwe, zdychające, pogrążone w letargu... Kressa nie obchodziło, co się z nimi stało. Najważniejsze, że nie mogły się ruszać.
W swoim ślizgaczu znalazł cztery. Wyjął je po kolei i odrzucił. Najdalej, jak mógł. Przeklęte potwory. Wskoczył do środka, usadowił się na pociętym, na wpół zjedzonym fotelu i nacisnął płytkę startową.
Nic.
Znów spróbował. I jeszcze raz. Nic. To nie było w porządku. To był przecież jego ślizgacz, powinien wystartować. Kress nie rozumiał, dlaczego miałby nie wystartować.
W końcu wyszedł na zewnątrz i obejrzał pojazd, oczekując najgorszego. Nie zawiódł się. Piaseczniki porozrywały siatkę antygrawitacyjną. Był w pułapce. Nadal był w pułapce.
Osowiały, powlókł się z powrotem do domu. Wszedł do swego domowego muzeum i zdjął ze ściany zabytkową siekierę, wiszącą tuż obok tego miecza, który kiedyś został przez niego wypróbowany na Cath m'Lane. Zabrał się do pracy. Piaseczniki nie poruszały się nawet wtedy. gdy rozrąbywał je na kawałki.
Unicestwił ich już prawie dwadzieścia, zanim uświadomił sobie daremność tego, co robi. Przecież one były nieważne. A poza tym było ich tak strasznie dużo. Mógłby pracować cały dzień i całą noc i jeszcze wszystkich by nie zabił.
Musi zejść na dół, do piwnicy i użyć siekiery przeciwko mamce.
Zdecydowanym krokiem ruszył w dół schodów. Gdy drzwi piwnicy znalazły się w zasięgu jego wzroku, zatrzymał się jak wmurowany.
Drzwi już nie istniały. Ściany wokół nich zostały wyżarte, otwór stał się dwukrotnie większy i okrągły. Jama i nic ponadto. Nie pozostał nawet ślad, świadczący, że nad tą czarną otchłanią były kiedykolwiek jakieś drzwi.
Z otworu wydobywał się ohydny, duszący smród.
A ściany były wilgotne, zakrwawione, pokryte plamami białego grzyba.
A najgorsze było to, że oddychały.
Kress stał po przeciwnej stronie pomieszczenia i czuł, jak wydech owiał go gorącym wiatrem, i próbował się nie udusić, a gdy wiatr powiał w odwrotną stronę, uciekł.
W salonie zabił jeszcze trzy piaseczniki i załamał się. Co tu się działo? Nic z tego nie pojmował...
Potem przypomniał sobie jedyną osobę, która mogła to rozumieć. Znów podszedł do konsoli łączności, depcząc w pośpiechu po piasecznikach i modląc się żarliwie, by urządzenie było jeszcze sprawne.
Gdy Jala Wo się odezwała, Kress, już zupełnie załamany, opowiedział jej wszystko.
Pozwoliła mu mówić. Nie przerywała. Jej twarz była pozbawiona wyrazu, może poza lekkim zmarszczeniem brwi. Gdy skończył, powiedziała tylko:
- Powinnam pana tam zostawić.
Kress wybuchnął płaczem.
- Nie może pani... Proszę mi pomóc. Zapłacę...
- Powinnam - powtórzyła - ale tego nie zrobię.
- Dziękuję - powiedział Kress. - Och, dziękuję...
- Cicho. Niech pan mnie słucha. To wszystko to pańskie własne dzieło. Dobrze traktowane piaseczniki są tylko rytualnymi, nadwornymi wojownikami. Pan, torturami i głodem, zmienił swoje w coś zupełnie innego. Był pan ich bogiem i pan je ukształtował w to, czym są teraz. Mamka w pańskiej piwnicy jest chora, ciągle cierpi od rany, którą jej pan zadał. Prawdopodobnie jest obłąkana. Jej zachowanie jest... niezwykłe.
- Musi pan stamtąd jak najszybciej uciekać. Piaseczniki nie są martwe, Kress. Są uśpione. Powiedziałam panu, że gdy urosną, ich egzoszkielet odpada. Normalnie dzieje się to znacznie wcześniej, nie słyszałam nigdy o piasecznikach, które by w stadium owadopodobnym osiągnęły takie wielkie rozmiary. To prawdopodobnie jeszcze jeden skutek okaleczenia mamki. Ale to jest nieważne. Ważna jest natomiast przemiana, jaką one w tej chwili przechodzą. Widzi pan, mamka w czasie wzrostu staje się również coraz inteligentniejsza. Jej zdolności psioniczne ulegają wzmocnieniu, jej umysł staje się subtelniejszy, bardziej ambitny. Opancerzeni wojownicy są przydatni, gdy jest mała i tylko półświadoma. Potem już potrzebuje lepszych sług, ciał, które posiadałyby większe możliwości. Rozumie pan? Wszystkie ruchome osobniki przepoczwarzą się i wydadzą na świat nowy rodzaj piaseczników. Nie mogę dokładnie powiedzieć, jak one będą wyglądały. Każda mamka sama określa ich wygląd, dostosowując go do swych potrzeb i pragnień. Jednak na pewno będą dwunogie, z czterema rękami i dłońmi o przeciwstawnych kciukach. Będą zdolne do konstruowania skomplikowanych maszyn i posługiwania się nimi. Poszczególne piaseczniki nie będą posiadały inteligencji. Ale za to mamka będzie bardzo, bardzo inteligentna.
Kress gapił się szeroko otwartymi oczyma na wypełniającą ekran twarz.
- Pani robotnicy - powiedział z wysiłkiem - ci, którzy tu wtedy byli... którzy instalowali pojemnik...
Jala Wo zdobyła się na blady uśmiech.
- Shade - powiedziała.
- Shade jest piasecznikiem - powtórzył drętwo Kress. - I sprzedaliście mi jego... jego dzieci, och...
- Niech pan nie plecie bzdur. Piasecznik w pierwszym stadium rozwoju jest bardziej podobny do plemnika niż do dziecka. W naturalnych warunkach wojny kontrolują ich rozrost, ich liczebność. Tylko jeden na sto osiąga drugie stadium. Tylko jeden na tysiąc - trzecie i ostatnie, i staje się taki, jak Shade. Dorosłe piaseczniki nie darzą małych mamek specjalnym sentymentem. Jest ich zbyt wiele, a ich owadopodobni ruchomi są jak plaga. - Westchnęła. - A cała ta rozmowa zżera czas. Biały piasecznik wkrótce się ocknie. Nie będzie pan mu już potrzebny, a nienawidzi pana i będzie bardzo głodny. Przemiana jest bardzo wyczerpująca. Zarówno przedtem, jak i potem mamka musi mieć zapewnioną ogromną ilość pożywienia. A więc musi pan stamtąd uciekać. Zrozumiał pan?
- Nie mogę - jęknął Kress. - Mój ślizgacz jest zniszczony, a żadnego z pozostałych nie potrafię uruchomić. Czy może pani po mnie przylecieć?
- Tak - odpowiedziała Wo. - Wylecimy natychmiast, oboje; ale do pana jest dwieście kilometrów, a poza tym musimy wziąć ekwipunek, potrzebny do uporania się z tymi zdegenerowanymi piasecznikami, które pan stworzył. Pan nie może tam na nas czekać. Ma pan nogi. Niech pan ich użyje. Proszę iść na wschód, możliwie dokładnie na wschód. I możliwie jak najszybciej. Tamtejsza okolica jest niemal zupełnie pusta, odnajdziemy pana z łatwością. Zrozumiał pan?
- Tak - powiedział Kress. - Tak, tak.
Rozłączyli się i Kress szybko poszedł w stronę drzwi. Był w połowie drogi, gdy usłyszał jakiś dźwięk, coś pośredniego między pęknięciem a rozdarciem.
Jeden z piaseczników otworzył się. Ze szczeliny wysunęły się cztery małe wymazane różowo-żółtą cieczą rączki i zaczęły rozrywać martwą skórę.
Kress zaczął biec.





Nie wziął pod uwagę upału.
Wzgórza były suche i skaliste. Kress biegł tak szybko, jak potrafił, byle dalej od domu. Biegł, aż zaczęły go boleć żebra i nie mógł już złapać oddechu. Potem szedł, ale gdy tylko trochę odpoczął, znów puścił się biegiem. Przez blisko godzinę szedł i biegł na przemian, szedł i biegł pod palącymi promieniami jaskrawego słońca. Pocił się obficie i żałował, że nie pomyślał o tym, by wziąć ze sobą trochę wody. Co chwilę patrzył w niebo w nadziei, że zobaczy Wo i Shade'a, nadlatujących, by go zabrać.
Nie był stworzony do takiej wędrówki. Było zbyt gorąco i zbyt sucho, a on zawsze miał słabą kondycję. Ale szedł naprzód, gnany przypomnieniem tego oddechu tam, w piwnicy i myślą o wijących się małych potworkach, które do tej pory już na pewno rozpełzły się po całym domu. Miał nadzieję, że Wo i Shade będą umieli sobie z nimi poradzić.
Miał swoje plany, dotyczące tej pary. Zdecydował, że to wszystko ich wina i że muszą za nią odpokutować. Lissandra nie żyła, ale on znał jeszcze innych, którzy parali się tym samym rzemiosłem. Zemści się. Przyrzekał to sobie dziesiątki razy, pocąc się i wytężając siły, by iść naprzód ciągle na wschód.
Przynajmniej miał nadzieję, że to był wschód. Nie potrafił dokładnie ustalać kierunków, a poza tym nie był pewny, w którą stronę uciekał na początku, gdy ogarnęła go panika. Od tamtej jednak pory starał się stosować do rady Wo i iść w stronę, która wydawała mu się być wschodem.
Ucieczka trwała już kilka godzin, a pomoc wciąż nie nadchodziła. Kress zaczął się utwierdzać w przekonaniu, że to jednak nie był wschód.
Gdy minęło kilka następnych godzin, zaczął się bać. A jeśli Wo i Shade nie będą mogli go odnaleźć? Umrze na tym pustkowiu. Nie jadł od dwóch dni; był słaby i wystraszony; gardło miał zdrewniałe z braku wody. Za chwilę nie będzie mógł iść dalej - słońce chyliło się ku zachodowi, a w ciemnościach już zupełnie się zgubi. Dlaczego oni się nie pojawiają? Może jednak piaseczniki ich zjadły? Strach znów do niego powrócił, wypełnił go, a wraz z nim ogromne pragnienie i straszliwy głód. Lecz nadal szedł. Potykał się. Dwukrotnie się przewrócił. Za drugim razem skaleczył sobie rękę o kamienie i rana zaczęła krwawić. Ssał ją, martwiąc się możliwością infekcji.
Za jego plecami słońce dotknęło horyzontu. Zrobiło się trochę chłodniej i Kress był za to wdzięczny. Zdecydował się iść aż do zapadnięcia zupełnych ciemności, a potem przycupnąć gdzieś na noc. Z pewnością był już dostatecznie daleko, by nie obawiać się piaseczników, a Wo i Shade na pewno znajdą go, skoro tylko wstanie świt.
Gdy wszedł na szczyt kolejnego wzniesienia, zobaczył przed sobą zarys budynku. Nie był on tak duży, jak jego dom, ale zupełnie wystarczający. Oznaczał dach nad głową, bezpieczeństwo. Kress krzyknął i pobiegł w jego kierunku. Jedzenie i picie... Musi coś zjeść, już teraz czuł w ustach smak potraw. Zbiegał w dół wzgórza, wymachując rękami i krzycząc. Było już niemal zupełnie ciemno, ale jeszcze mógł dostrzec sylwetki kilkorga bawiących się przed domem dzieci.
- Pomocy! - krzyknął. - Hej, pomocy!
Ruszyły biegiem w jego stronę.
Kress zatrzymał się gwałtownie.
- Nie - powiedział. - Och, nie.
Cofnął się kilka kroków, pośliznął na piasku, wstał i próbował uciekać. Złapały go z łatwością. Były upiornymi małymi stworzeniami o wyłupiastych oczach i ciemnopomarańczowej skórze. Próbował się wyrwać, daremnie. Były niewielkie, ale każde miało cztery ręce, a Kress tylko dwie.
Poniosły go w stronę domu. Była to smutna, nędzna budowla, sklecona z już obsypującego się piasku, ale drzwi do niej były całkiem duże. I ciemne. I oddychały. To było straszne, ale nie to wyrwało z gardła Kressa wrzask przerażenia. Wrzeszczał z powodu małych pomarańczowych dzieci, które wypełzły z domu i przyglądały mu się beznamiętnie, gdy je mijał.
Wszystkie miały jego twarz.
Dodany: 6.03.2008 03:17:03 przez valdie68 (3.69)




Komentarze (0)
Nie dodano jeszcze żadnych komentarzy.


Zaloguj się aby dodać komentarz. Zarejestruj się jeżeli nie posiadasz jeszcze konta.
O Mnie
Pokaż profil valdie68
valdie68 (3.69)
mężczyzna, lat 55, Baile Bhlainséir, Irlandia
to nie blog, to wieczorne zapiski


Poprzednie Wpisy
11/09/2014 22:44
Oj dzieci dzieci......
16/08/2014 19:13
Kabaret...
12/01/2014 01:49
"wolni niewolnicy"... ...


Kto Obserwuje Tego Bloga?

Blogi innych użytkowników
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil