Płakać mi się chce, gdy sobie uświadamiam, że większość społeczeństwa przedkłada inne rozrywki ponad to opowiadanie.
Jestem rozczarowany dzisiejszą młodzieżą, ale to przecież wina ich rodziców nie tych młodych ludzi.
Poczytajcie lub sobie przypomnijcie wcześniejsze wydania "Fantastyki"

"Piaseczniki"
Simon Kress mieszkał samotnie w obracającym się w ruinę dworze wśród suchych, skalistych wzgórz, 50 kilometrów od miasta. Nie miał więc sąsiadów, których mógłby, niespodziewanie zmuszony przez interesy do wyjazdu, obarczyć swoimi zwierzętami. Z sokołem-padlinożercą nie było kłopotu - zagnieździł się w nieużywanej dzwonnicy i zwykle sam zdobywał sobie pożywienie. Pełzacza Kress wygnał na zewnątrz i pozostawił własnemu losowi - mały potworek będzie się obżerał skalnikami, ślimakami i ptakami. Największy problem stanowiło akwarium, wypełnione najprawdziwszymi ziemskimi piraniami. W końcu Kress po prostu wrzucił tam udziec wołowy. Jeżeli zostałby zatrzymany dłużej, niż się spodziewał, piranie mogły pożerać się wzajemnie. Robiły to już przedtem. To go bawiło.
Niestety, tym razem zatrzymano go znacznie dłużej niż oczekiwał. Gdy wreszcie wrócił, wszystkie ryby były martwe. Martwy był również sokół-padlinożerca. Pożarł go pełzacz, wspiąwszy się na dzwonnicę. Simon Kress się zirytował.
Następnego dnia poleciał ślizgaczem do Asgardu - podróż długości około dwustu kilometrów. Asgard był największym miastem Balduru, szczycił się również posiadaniem najstarszego i największego kosmoportu. Kress lubił imponować przyjaciołom zwierzętami, które były niezwykłe, interesujące i drogie, a Asgard był miejscem, gdzie można je było kupić.
Jednak tym razem nie miał szczęścia. Właściciel "Ksenopieszczoszków" zwinął interes, w "t'Etherane - Sprzedaż Zwierząt Domowych" usiłowano mu wcisnąć jeszcze jednego sokoła-padlinożercę, a "Tajemnicze Wody" nie miały do zaoferowania nic bardziej egzotycznego niż rekiny świetliste, piranie i kałamarnice pająkowate. Kress już je wszystkie kiedyś miał - teraz chciał czegoś nowego.
Zmrok zastał go spacerującego po Tęczowym Bulwarze, w poszukiwaniu miejsc, których dotychczas nie odwiedzał. Bulwar, leżący w bezpośrednim sąsiedztwie portu kosmicznego, obrzeżony był szeregami sklepów należących do firm importowych. Wielkie magazyny wabiły długimi, imponującymi wystawami, z towarami spoczywającymi na filcowych poduszkach na tle ciemnych, dodających tajemniczości wnętrzu zasłon. Pomiędzy nimi tłoczyły się kantorki ze starzyzną - wąskie, obskurne sklepiki, których okna wystawowe były zawalone wszelkiego rodzaju pozabaldurskimi rupieciami.
Potem, już bardzo blisko portu, natknął się na sklep, który był inny. Kress nigdy przedtem tu nie był. Sklep zajmował niewielki, parterowy budynek, wciśnięty między euforia-bar a burdel-świątynię Sióstr Tajemnicy. Im bliżej końca, tym bardziej podejrzany stawał się Tęczowy Bulwar. Sklep był niezwykły. Frapujący.
Wystawy wypełniała mgła, raz bladoczerwona, raz szara, jak prawdziwa, to znów połyskująca i złota. Kłębiła się, wirowała i delikatnie jaśniała od wewnątrz. Kress przelotnie dostrzegał na wystawie jakieś rzeczy - maszyny, dzieła sztuki, inne przedmioty, których nie potrafił rozpoznać, gdyż niczemu nie mógł się dokładnie przyjrzeć. Mgła krążyła wokół nich zmysłowo, ukazując fragment to jednej, to następnej rzeczy, potem znów osnuwając wszystko. To było intrygujące.
Gdy tak patrzył, mgła zaczęła formować się w litery. Tylko jedno słowo naraz. Kress stał i czytał: WO I SHADE. IMPORT. ARTEFAKTY. SZTUKA. ZWIERZĘTA. I INNE.
Litery się zatrzymały. Poprzez mgłę Kress dostrzegł jakiś ruch. To mu wystarczyło. To oraz słowo "zwierzęta" w reklamie. Przerzucił spacerową pelerynę przez ramię i wszedł do sklepu.
Wewnątrz poczuł się zdezorientowany. Pomieszczenie wyglądało na ogromne, znacznie większe, niż mógłby sądzić po stosunkowo umiarkowanej wielkości ścianie frontowej. Było rozjaśnione przyćmionym światłem, ciche i spokojne. Sufit stanowiła panorama gwiezdna, z mgławicami spiralnymi, bardzo ciemna i realistyczna, bardzo piękna. Delikatne podświetlenie kontuarów podkreślało walory wyłożonych w nich przedmiotów. Snująca się nisko mgła wyścielała podłogę niby dywan. Miejscami sięgała Kressowi niemal do kolan, przy każdym kroku wirując wokół nóg.
- Czym mogę panu służyć?
Kobieta zdała się wyłonić prosto z mgły. Wysoka, chuda i blada, ubrana w praktyczny, szary kombinezon i dziwną, małą czapeczkę, przesuniętą mocno na tył głowy.
- Pani jest Wo czy Shade? - spytał Kress. - Czy może tylko ekspedientką?
- Jala Wo, do usług - odpowiedziała. - Shade nie widuje się z klientami. Nie zatrudniamy ekspedientów.
- Macie całkiem spory sklep. Dziwne, że nigdy przedtem o was nie słyszałem.
- Tutaj, na Baldurze, otworzyliśmy filię dopiero niedawno. Mamy jednak sklepy na innych planetach. Co mogę panu sprzedać? Może dzieło sztuki? Wygląda pan na kolekcjonera. Posiadamy wspaniałe rzeźby w krysztale z Nor T'alush.
- Nie - powiedział Simon Kress. - Mam już wszystkie rzeźby w krysztale, które chcę mieć. Przyszedłem tu rozejrzeć się za jakąś maskotką.
- Żywą?
- Tak.
- Obcą?
- Oczywiście.
- Mamy do sprzedania przedrzeźniacza. Ze światów Celii. Milutka mała małpka. Nie tylko nauczy się mówić, ale po pewnym czasie będzie naśladować pański głos, jego modulację, również pańskie gesty, nawet mimikę twarzy.
- Milutka - powiedział Kress. - I pospolita. Takie cechy nie są mi potrzebne. Ja chcę czegoś egzotycznego. Naprawdę niezwykłego. I nie milutkiego. Nie cierpię milutkich zwierząt. Mam w tej chwili pełzacza. Importowanego z Cotho za niemałe pieniądze. Od czasu do czasu karmię go zbędnym kocim pomiotem. Oto co myślę na temat stworzeń milutkich. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?
Wo uśmiechnęła się zagadkowo.
- Czy miał pan kiedyś zwierzę - spytała - które by panu oddawało boską cześć?
Kress skrzywił się.
- Och, od czasu do czasu. Ja nie potrzebuję uwielbienia, tylko rozrywki.
- Nie zrozumiał mnie pan - powiedziała, ciągle z tym dziwnym uśmiechem na ustach. - Mam na myśli boską cześć zupełnie dosłownie.
- O czym pani mówi?
- Sądzę, że mam coś akurat dla pana. Proszę iść za mną.
Poprowadziła go pomiędzy świetlistymi kontuarami, potem wzdłuż długiego, zasnutego mgłą przejścia pod fałszywymi gwiazdozbiorami. Przez ścianę z mgły weszli do innej części sklepu i zatrzymali się przed dużym, plastykowym pojemnikiem. Akwarium - pomyślał Kress.
Wo przywołała go gestem ręki. Podszedł bliżej i zobaczył, że się mylił. To było terrarium. Wewnątrz znajdowała się miniaturowa pustynia o powierzchni około dwóch metrów kwadratowych. W słabym, czerwonym świetle jasny piasek połyskiwał niezdecydowanym szkarłatem. Skały: bazalt, kwarc, granit. W każdym rogu pojemnika stał zamek.
Kress zamrugał, popatrzył uważniej, zrobił poprawkę - stały tylko trzy zamki. Czwarty obsunął się, był potrzaskaną, żałosną ruiną. Pozostałe trzy, wzniesione z kamienia i piasku, były nieforemne, ale nietknięte. Na ich blankach, w zaokrąglonych portykach roiły się maleńkie stworzenia. Kress przycisnął twarz do plastyku.
- Owady? - spytał.
- Nie. Ta forma życia jest znacznie bardziej skomplikowana. Również inteligentniejsza. O wiele mądrzejsza od pańskiego pełzacza. To piaseczniki, tak się nazywają.
- Insekty - powiedział Kress odsuwając się od pojemnika. - Nie obchodzi mnie jak bardzo są skomplikowane. - Zrobił niezadowoloną minę. - I niech pani łaskawie nie próbuje mnie ogłupiać bajkami o ich inteligencji. Są zbyt małe, by posiadać cokolwiek ponad najprostsze związki mózgowe.
- Dzielą jedną, wspólną dla całego rojowiska świadomość - powiedziała Wo.
- Dla jednego zamku, w ich przypadku. W tym pojemniku są w rzeczywistości tylko trzy organizmy. Czwarty zmarł. Widzi pan, jego zamek jest zrujnowany.
Kress spojrzał na pojemnik.
- Wspólna świadomość, tak? Interesujące. - Znowu się skrzywił. - Mimo wszystko to nic innego jak tylko przesadzonych rozmiarów ferma mrówcza. Miałem nadzieję na coś lepszego.
- One toczą wojny.
- Wojny? Hmmm. - Kress znowu przyjrzał się pojemnikowi.
- Proszę zwrócić uwagę na kolory - powiedziała Wo, wskazując stworzenia na najbliższym zamku. Jedno z nich wspinało się na ścianę pojemnika. Kress obejrzał je dokładnie. W dalszym ciągu widział w nim tylko owada. Maleńkiego, długości paznokcia, sześcionożnego, z sześcioma mikroskopijnymi oczkami osadzonymi wokół tułowia. Groźnie wyglądające szczypce rozwierały się i zaciskały, a para długich, delikatnych czułków kreśliła w powietrzu skomplikowane wzory. Czułki, szczypce, oczy i odnóża były smolistoczarne, jednak dominującym kolorem był ciemnopomarańczowy, barwa pancerza.
- To jest owad - powtórzył Kress.
- To nie jest owad - upierała się łagodnie Wo. - Gdy piasecznik osiąga większe rozmiary pancerny egzoszkielet jest zrzucany. Jeżeli osiąga większe rozmiary. W pojemniku tej wielkości jest to niemożliwe. - Wzięła Kressa pod łokieć i poprowadziła wokół pojemnika ku następnemu zamkowi. - Proszę tutaj spojrzeć na kolory.
Spojrzał. Były inne. Te piaseczniki miały pancerz jasnoczerwony; czułki, szczypce, oczy i odnóża były żółte. Kress odszukał wzrokiem trzeci zamek. Jego mieszkańcy byli biali, z czerwonymi dodatkami.
- Hmmm - powiedział.
- Toczą wojny, jak już wspomniałam - powiedziała Wo. - Zawierają nawet rozejmy i sojusze. To właśnie dzięki sojuszowi został zniszczony czwarty w tym pojemniku zamek. Czarne stawały się zbyt liczne, więc pozostałe połączyły siły, by je unicestwić.
Kress był ciągle sceptyczny.
- Zabawne, bez wątpienia. Ale owady również toczą wojny.
- Owady się nie modlą - powiedziała Wo.
- Co?
Wo uśmiechnęła się i wskazała na zamek. Kress przypatrzył mu się uważnie. W ścianie najwyższej wieży była wyrzeźbiona twarz. Rozpoznał ją. To była twarz Jali Wo.
- Jak...?
- Wyświetliłam wewnątrz pojemnika mój hologram i utrzymywałam go tam przez kilka dni. Oblicze boga, rozumie pan? Piaseczniki mają zalążkowe zdolności psioniczne. Telepatia o niewielkim zasięgu. Karmię je, zawsze jestem w pobliżu, a one mnie wyczuwają i czczą, dekorując swe budowle moją twarzą. Jest na wszystkich zamkach, widzi pan? - Rzeczywiście była.
Twarz Jali Wo na ścianach zamków byłą pogodna i spokojna. I pełna życia. Kress zachwycił się artyzmem tych rzeźb.
- Jak one to robią?
- Przednie odnóża spełniają jednocześnie funkcję rąk. Mają nawet coś w rodzaju palców - trzy małe, giętkie wyrostki. Poza tym piaseczniki bardzo dobrze współpracują, zarówno w walce, jak i w pracy. Proszę pamiętać, że wszystkie osobniki tego samego koloru mają wspólną świadomość.
- Proszę mi cos więcej o nich opowiedzieć - powiedział Kress.
Wo uśmiechnęła się.
- Mamka żyje wewnątrz zamku. Mamka to moje dla niej określenie. Ta istota jest jednocześnie żołądkiem i rodzicielką. Ma wielkość pańskiej pięści i jest niezdolna do ruchu. Osobniki ruchome to robotnicy i wojownicy. Władcą jest mamka, królowa. Właściwie ten podział na płci jest trochę mylący. Każdy zamek, rozpatrywany jako całość, jest jednym, hermafrodycznym osobnikiem.
- Co one jedzą?
- Ruchomi jedzą papkę - wstępnie przetrawione pożywienie dostępne wewnątrz zamku. Dostają je od mamki, która uprzednio kilka dni nad nim pracuje. Ich żołądki nie zniosłyby niczego innego, tak więc jeżeli mamka umiera, one wszystkie wkrótce również giną. A mamka... mamce jest wszystko jedno, co je. Nie będzie to dla pana specjalnie kosztowne. Resztki ze stołu zupełnie wystarczą.
- A żywe pożywienie?
Wo wzruszyła ramionami.
- Tak, mamki zjadają ruchomych z innych zamków.
- Jestem zaintrygowany - przyznał Kress. - Gdyby tylko nie były takie małe.
- Pańskie mogą być większe. Te piaseczniki są małe. gdyż ten pojemnik jest niewielki. Dostosowują swój rozmiar do dostępnej przestrzeni. Gdybym je przeniosła do czegoś większego, zaczęłyby rosnąć.
- Hmmm. Akwarium, w którym trzymałem piranie jest dwukrotnie większe. Można by je oczyścić, wypełnić piaskiem...
- Firma Wo i Shade wszystkim się zajmie. Będziemy to sobie poczytywali za przyjemność.
- Oczywiście spodziewam się iż otrzymam cztery nietknięte zamki.
- Oczywiście - powiedziała Wo.
Zaczęli się targować o cenę.





Trzy dni później Jala Wo, wraz z uśpionymi piasecznikami oraz robotnikami, którzy mieli się zająć ich osadzeniem w pojemniku, pojawiła się w posiadłości Simona Kressa. Jej asystenci byli obcymi, należącymi do zupełnie nieznanej Kressowi rasy - przysadzistymi szerokimi dwunogami o czterech ramionach i wyłupiastych, wieloźrenicowych oczach. Ich skóra była gruba i szorstka, poznaczona na całym ciele dziwnymi, pofałdowanymi, najeżonymi wyrostkami plamami. Ale byli bardzo silni i dobrze pracowali. Wo wydawała im polecenia w śpiewnym języku, którego Kress nigdy dotychczas nie słyszał.
Wszystkie prace zostały ukończone w ciągu jednego dnia. Akwarium po piraniach przeniesiono na środek bardzo obszernego salonu, wyskrobano do czysta i do dwóch trzecich wysokości wypełniono piaskiem i odłamkami skał. Z wszystkich stron, dla wygody oglądającego, ustawiono kanapy. Następnie zainstalowano oświetlenie - specjalny system, nie tylko zapewniający piasecznikom ich ulubione czerwone światło, ale także dający możliwość wyświetlania we wnętrzu pojemnika hologramów. Na szczycie zamontowano mocną pokrywę ze służącym do karmienia otworem.
- Tędy będzie pan mógł je karmić bez konieczności zdejmowania pokrywy - wyjaśniła Jala Wo. - To wyeliminuje ryzyko ucieczki któregoś z nich.
W pokrywę wmontowane były również urządzenia klimatyzacyjne, mające utrzymywać wewnątrz pojemnika odpowiednią wilgotność.
- Powietrze powinno być suche, ale nie za suche - powiedziała Wo.
Po ukończeniu montażu jeden z czterorękich robotników wszedł do pojemnika i wykopał w każdym rogu głęboką dziurę. Jego kolega wręczył mu uśpione mamki, wyjmując je, jedną po drugiej, z mroźnego wnętrza kasety, w której zostały przyniesione. Nie było w nich nic szczególnego. Kress uznał, że najbardziej przypominają pożyłkowany, na wpół zepsuty puc surowego mięsa. Z ustami.
Robotnik zakopał je, po jednej w każdym rogu pojemnika. Potem pokrywa została ostatecznie umocowana i robotnicy wyszli.
- Ciepło wyrwie mamki z uśpienia - powiedziała Wo. - Za kilka dni ruchomi zaczną się wykluwać i wychodzić na powierzchnię. Proszę im nie żałować pożywienia. Będą potrzebowali dużo siły, zanim się przyzwyczają do życia. Sądzę, że zamki powinny zacząć rosnąć za jakieś trzy tygodnie.
- A moja twarz? Kiedy zaczną rzeźbić moją twarz?
- Proszę włączyć hologram po upływie około miesiąca. I być cierpliwym. Jeżeli będzie pan miał jakieś wątpliwości, proszę do nas dzwonić. Firma Wo i Shade jest na pańskie usługi. - Ukłoniła się i wyszła.
Kress podszedł z powrotem do pojemnika i pstryknął przełącznikiem. Pustynia była cicha i spokojna. Niecierpliwie zabębnił palcami w plastyk, potem wzruszył ramionami.





Czwartego dnia Kressowi wydało się, iż dostrzega ruch w głębi piasku, jakieś delikatne, podziemne przesunięcia.
Piątego dnia zobaczył pierwszego piasecznika, samotnego białego.
Szóstego dnia naliczył ich już tuzin, białych, czerwonych i czarnych. Pomarańczowe się spóźniały. Wrzucił przez otwór w pokrywie na pół przegniłe resztki swoich posiłków. Piaseczniki od razu je wyczuły, ruszyły w ich stronę i zaczęły odciągać do swoich rogów. Nie walczyły. Kress był nieco rozczarowany, ale zdecydował, że da im trochę czasu.
Pomarańczowe piaseczniki pojawiły się ósmego dnia. Do tego czasu inne już zaczęły znosić małe kamyki i budować niezgrabne fortyfikacje. Ciągle nie walczyły. Były jeszcze maleńkie, dwukrotnie mniejsze, niż te, które Kress widział w sklepie Wo. Pomyślał jednak, że rosną bardzo szybko.
Zamki zaczęły wyrastać w połowie drugiego tygodnia. Zorganizowane bataliony przyciągały do swych rogów ciężkie bryły piaskowca i granitu, inne szczypcami i kończynami przepychały tam piasek. Kress kupił parę powiększających gogli, dzięki którym mógł obserwować ich pracę na terenie całego pojemnika. Krążył i krążył wzdłuż wysokich, plastykowych ścian i patrzył. To było fascynujące. Zamki były nieco zbyt bezbarwne i jednolite w stosunku do tego, czego by sobie życzył, ale znalazł na to radę. Następnego dnia wrzucił wraz z pożywieniem trochę obsydianu i okruchy barwionego szkła. W ciągu kilku godzin piaseczniki wkomponowały to w mury.
Jako pierwszy został ukończony zamek czarnych, niedługo potem stanęły fortece białych i czerwonych. Pomarańczowe były ostatnie, jak zwykle. Kress zabierał swoje posiłki do salonu i jadł, siedząc na kanapie, by móc bez przerwy prowadzić obserwację. Lada godzina spodziewał się wybuchu pierwszej wojny.
Był rozczarowany. Mijały dni, zamki wyrastały coraz wyżej, były coraz rozleglejsze. Kress oddalał się od pojemnika jedynie po to, by załatwić potrzeby fizjologiczne i odpowiedzieć na pilne, dotyczące interesów telefony. Jednak wojna nie wybuchała. Rozdrażnienie Kressa rosło coraz bardziej.
W końcu przestał je karmić.
Dwa dni po tym, jak pożywienie przestało spadać z ich pustynnego nieba cztery czarne piaseczniki otoczyły i zaciągnęły do swojej mamki jednego pomarańczowego. Najpierw go okaleczyły, odcinając szczypce, czułki i kończyny, potem przez główną bramę wniosły do swego miniaturowego zamczyska. Już stamtąd nie wyszedł. Godzinę później ponad czterdzieści pomarańczowych przemaszerowało przez pustynię i zaatakowało róg czarnych. Były bardzo nieliczne w porównaniu z wysypującymi się z głębi zamku obrońcami. Walka zakończyła się ich rzezią. Zabici i zdychający stali się pożywieniem dla mamki.
Kress, uszczęśliwiony, gratulował sobie pomysłowości.
Gdy następnego dnia wrzucił resztki swego obiadu natychmiast między trzema rogami rozgorzała o nie walka. Białe odniosły wielkie zwycięstwo.
Od tego dnia wojny wybuchały jedna po drugiej.





Niemal miesiąc po dostarczeniu piaseczników przez Jalę Wo Kress włączył projektor holograficzny i jego twarz zmaterializowała się wewnątrz pojemnika. Obracała się powoli wokół osi, by wszystkie cztery zamki były równo obdzielone jego spojrzeniem. Tę swoją podobiznę Kress uważał za raczej udaną - wiernie odtwarzała jego szelmowski uśmiech, szerokie usta, pełne policzki. Błękitne oczy błyszczały, siwe włosy były starannie ułożone w modne półkola, brwi cienkie i zakreślone w wyrafinowany sposób.
Wkrótce piaseczniki wzięły się do pracy. W czasie, w którym jego oblicze promieniowało z nieba, Kress karmił je niezwykle obficie. Wojny ustały. Wszelka aktywność została skierowana ku tworzeniu ołtarzy.
Twarze Kressa wyłoniły się z murów zamków.
Z początku wszystkie cztery rzeźby wydawały się być takie same. Jednak wraz z postępem pracy, Kress zaczął zauważać subtelne różnice w technice i wykonaniu. Czerwone piaseczniki były najbardziej twórcze - użyły maleńkich kawałków łupka dla oddania siwizny jego włosów. Idol białych wydawał mu się młody i czupurny, zaś twarz wyrzeźbiona przez czarne, jakkolwiek doskonale, linia po linii, wierna, uderzyła go dobrocią i mądrością. Pomarańczowe piaseczniki jak zwykle były ostatnie i najgorsze. Wojny nie były dla nich pomyślne i ich zamek, w porównaniu z innymi, wyglądał dość nędznie. Podobizna, którą rzeźbiły była toporna i pozbawiona życia i zanosiło się na to, że zamierzają ją taką zostawić. Kress poczuł się głęboko urażony, gdy zauważył, że przestały nad nią pracować, nic jednak nie mógł na to poradzić.
Gdy wszystkie piaseczniki ukończyły swe rzeźby, wyłączył holograf i zdecydował, że nadszedł czas, by urządzić przyjęcie. Jego przyjaciele będą zbulwersowani. Pomyślał, że mógłby nawet zainscenizować dla nich wojnę. Mrucząc radośnie pod nosem zabrał się do układania listy gości.





Przyjęcie było ogromnym sukcesem.
Kress zaprosił trzydzieści osób: garstkę bliskich, dzielących jego upodobania przyjaciół, kilka byłych kochanek oraz kolekcję konkurentów w interesach i rywali politycznych, którzy nie mogli sobie pozwolić na zignorowanie jego zaproszenia. Wiedział, że niektórzy z nich będą pognębieni czy nawet obrażeni jego piasecznikami. Liczył na to. Uważał przyjęcie za nieudane, jeżeli chociaż jeden z gości nie wyszedł z niego wściekły.
Pod wpływem chwili dodał do niego nazwisko Jali Wo.
- Jeśli pani chce, niech pani przyprowadzi ze sobą Shade'a - powiedział, przekazując jej zaproszenie.
Fakt, iż Wo je przyjęła nieco go zaskoczył.
- Shade nie będzie obecny - dodała. - Nie bierze udziału w imprezach towarzyskich. Ja natomiast chętnie sprawdzę na miejscu jak się sprawują pańskie piaseczniki.
Zamówił bardzo wystawne potrawy. Gdy wreszcie zamarły ostatnie rozmowy, a większość gości była do mdłości opita winem i objedzona przysmakami, zaszokował wszystkich osobiście zbierając do wielkiej miski resztki ze stołu.
- Chodźcie wszyscy - powiedział. - Chciałbym was przedstawić moim najnowszym ulubieńcom.
Niosąc miskę przed sobą, poprowadził ich do salonu.
Piaseczniki spełniły jego najbardziej wypieszczone nadzieje. Głodził je przez ostatnie dwa dni i teraz były w bardzo bojowym nastroju. Na oczach stłoczonych wokół pojemnika gości, przewidująco wyposażonych przez Kressa w powiększające gogle, stoczyły o wrzucone jedzenie wspaniałą walkę. Po jej zakończeniu Kress naliczył prawie sześćdziesiąt trupów. Czerwone i białe, które ostatnio zawarły rozejm, zdobyły większą część łupu.
- Kress, jesteś obrzydliwy - powiedziała Cath m'Lane. Żyłą z nim przez pewien czas dwa lata wcześniej, aż jej ckliwy sentymentalizm niemal doprowadził go do obłędu. - To była głupota z mojej strony, że znowu tu przyszłam. Myślałam, że może się zmieniłeś, chcesz przeprosić. - Nigdy mu nie wybaczyła jego zachowania po tym, jak pełzacz zjadł jej niezwykle milutkiego pieska.
- Nigdy więcej mnie nie zapraszaj, Simon.
Wymaszerowała, odprowadzona przez swego aktualnego kochanka i wybuchy chóralnego śmiechu.
Pozostali goście mieli mnóstwo pytań.
- Gdzieś zdobył te stworzenia? - chcieli wiedzieć.
- W firmie Wo i Shade, Import - odpowiedział, uprzejmym gestem wskazując Jalę Wo, która przez większość wieczoru trzymała się na uboczu i milczała.
- Dlaczego udekorowały mury zamków twymi podobiznami?
- Ponieważ jestem dla nich źródłem wszelkiego dobra. Przecież mnie znacie od tej strony, prawda? - Wzbudziło to szereg zduszonych chichotów.
- Czy będą znowu walczyć?
- Oczywiście, ale nie dzisiaj. Nie martwcie się. Będą następne przyjęcia.
Jad Rakkis, ksenobiolog-amator, zaczął mówić o innych społecznych owadach i wojnach, jakie one toczą.
- Te piaseczniki są zabawne, ale nie ma w nich nic szczególnego. Powinniście poczytać na przykład o ziemskich czerwonych mrówkach.
- Piaseczniki nie są owadami - powiedziała ostro Jala Wo, ale Rakkis był na fali i nikt nie zwracał na jej słowa najmniejszej uwagi. Kress uśmiechnął się do niej i wzruszył ramionami.
Malada Blane zaproponowała, aby przy okazji następnej wojny robić zakłady. Wszyscy temu przyklasnęli i rozpoczęli ożywioną, niemal godzinną dyskusję na temat zasad i stawek. W końcu goście zaczęli się rozchodzić.
Jala Wo była ostatnia.
- Tak więc - powiedział Kress, gdy zostali sami - wygląda na to, że moje piaseczniki są przebojem.
- Rozwijają się całkiem dobrze. Już teraz są większe niż moje.
- Tak, z wyjątkiem pomarańczowych.
- Zauważyłam. Wydają się stosunkowo nieliczne i ich zamek jest w opłakanym stanie.
- No cóż. ktoś musi przegrywać - powiedział Kress. - Pomarańczowe najpóźniej się wykluły i urządziły. Teraz to się na nich odbija.
- Przepraszam - powiedziała Wo - mogę zapytać, czy wystarczająco pan karmi swoje piaseczniki?
Kress wzruszył ramionami.
- Poszczą czasami. Dzięki temu są bardziej zawzięte.
Zmarszczyła brwi.
- Nie ma potrzeby ich głodzić. Niech im pan pozwoli walczyć w ich własnym czasie i z własnych powodów. Walka leży w ich naturze i będzie pan świadkiem niezwykle subtelnych i złożonych konfliktów. Ciągłe, wywoływane głodem wojny są poniżające i pozbawione finezji.
Kress odpłacił jej równie wyraźnym niezadowoleniem.
- Jest pani w moim domu, Wo, i tutaj ja decyduję, co jest poniżające. Karmiłem piaseczniki tak, jak pani radziła i nie chciały walczyć.
- Musi się pan uzbroić w cierpliwość.
- Nie - odpowiedział Kress. - Przecież jestem ich panem i bogiem. Dlaczego miałbym czekać, aż nabiorą na coś ochoty? Nie walczyły dostatecznie często by mnie zadowolić. Skorygowałem to.
- Rozumiem. Przedyskutuję tę sprawę z Shade'em.
- To nie jest pani zmartwienie. Ani jego.
- Wobec tego nie pozostaje nic innego, jak życzyć panu dobrej nocy - powiedziała Wo z rezygnacją. Potem jednak, nakładając płaszcz, obdarzyła go pełnym dezaprobaty spojrzeniem.
- Niech pan obserwuje swoje twarze - ostrzegła. - Niech pan uważnie obserwuje swoje twarze.
Po jej wyjściu Kress, zaintrygowany, podszedł do pojemnika i przyjrzał się zamkom. Jego podobizny tkwiły na swoich miejscach, jak zawsze. Może tylko... - szybko nałożył powiększające gogle. Nawet wtedy różnica była trudna do uchwycenia. Wydało mu się, że wyraz rzeźbionych twarzy zmienił się nieco, że uśmiech został lekko wykrzywiony, tak, iż pojawił się w nim cień podłości. Była to bardzo subtelna zmiana, jeżeli w ogóle cokolwiek się zmieniło. W końcu Kress doszedł do wniosku, iż wrażenie powstało pod wpływem słów Jali Wo i postanowił więcej nie zapraszać jej na swe przyjęcia.





W ciągu następnych kilku miesięcy Kress wraz z garstką najbliższych znajomych spotykali się co tydzień na, jak lubili to nazywać "grach wojennych". Teraz, gdy minęła już początkowa fascynacja piasecznikami, Kress więcej czasu poświęcał na interesy i obowiązki towarzyskie - kosztem obserwacji pojemnika. Jednak w dalszym ciągu lubił urządzać dla przyjaciół jedną czy dwie wojny. Utrzymywał swych kombatantów w ciągłej gotowości, na krawędzi głodu. Wyraźnie się to odbiło na pomarańczowych, których liczba tak znacznie się zmniejszyła, że Kress zaczął się zastanawiać czy ich mamka jeszcze żyje. Ale inne miały się całkiem nieźle.
Czasami w nocy, gdy nie mógł zasnąć, zabierał butelkę wina do ciemnego, oświetlonego jedynie czerwoną poświatą znad pustyni salonu. Pił i godzinami w samotności wpatrywał się w pojemnik. Zwykle gdzieś toczyła się walka, a jeżeli nawet nie, to z łatwością ją wywoływał, wrzucając do środka trochę jedzenia.
Podczas cotygodniowych spotkań zaczęli, jak to sugerowała Malada Blane, robić zakłady. Kress wygrał sporo, stawiając na białe, które stały się najsilniejszą i najbardziej liczną kolonią w pojemniku. Posiadały także największy zamek. Pewnego razu Kress odsunął pokrywę i wrzucił jedzenie nie, jak zwykle, na środek pola bitewnego, ale w pobliże ich zamku. W ten sposób pozostałe piaseczniki, chcąc mieć w ogóle cokolwiek do jedzenia, musiały ten zamek zaatakować. Próbowały. Białe broniły się wspaniale. Kress wygrał od Jada Rakkisa sto standartów.
Rakkis tracił na tych zakładach spore sumy niemal co tydzień. Rościł sobie pretensje do rozległej wiedzy o piasecznikach, utrzymując iż od czasu pierwszego przyjęcia dużo na ich temat przeczytał. Kress podejrzewał, że były to tylko puste przechwałki, bo kiedy przychodziło do zakładów zwykle nie dopisywało mu szczęście. Kress również usiłował dowiedzieć się czegoś o piasecznikach. W chwili nagłej ciekawości połączył się z miejscową biblioteką i starał się ustalić z jakiego świata piaseczniki pochodzą. Jednak takiego hasła w katalogu w ogóle nie było. Planował zadzwonić do Wo i spytać ją o to, ale pojawiły się inne sprawy i kwestia pochodzenia piaseczników umknęła mu z pamięci.
W końcu Rakkis, po miesiącu, w czasie którego jego straty sięgnęły tysiąca standartów, zjawił się na spotkaniu, niosąc pod pachą małe plastykowe pudełko. W środku znajdowało się przypominające pająka stworzenie, pokryte delikatnym, złotym włosem.
- Pająk piaskowy - oznajmił. - Z Cathaday. Dziś po południu dostałem go od t'Etherane. Zwykle usuwają im worki jadowe, ale ten jest nietknięty. Przyjmujesz zakład, Simon? Chcę odzyskać moje pieniądze. Stawiam tysiąc standartów, że mój pająk piaskowy poradzi sobie z twoimi piasecznikami.
Kress przyjrzał się zamkniętemu w plastykowym pudełku zwierzęciu. Piaseczniki urosły i były, jak to słusznie Wo powiedziała, dwukrotnie większe niż jej własne - jednak przy tym stworzeniu wyglądały jak karły. Poza tym ono posiadało jad, a piaseczniki nie. Było ich jednak strasznie dużo. Ponadto ich wojny wewnętrzne ostatnio zaczęły już być nieco nużące. Odmiana, jaką niosło ze sobą to wyzwanie zaintrygowała Kressa.
- W porządku - powiedział. - Jesteś głupcem, Jad. Oddziały piaseczników będą napływały tak długo, aż ten twój ohydny stwór będzie martwy.
- To ty jesteś głupcem, Simon - odpowiedział Rakkis z usmiechem. - Cathadayski pająk żywi się głównie stworzeniami, które żyją zagrzebane w jakichś norach czy szczelinach i - tylko patrz uważnie - pójdzie prosto do tych zamków i pożre mamki.
Pośród ogólnego śmiechu Kress stracił nagle humor. Tego nie wziął pod uwagę.
- Zaczynajmy już wreszcie - powiedział z irytacją. Uzupełnił sobie szklankę do pełna.
Pająk był zbyt duży, by mógł się zmieścić w otworze żywieniowym. Dwóch z gości pomogło Rakkisowi odsunąć pokrywę i Malada Blane wręczyła mu jego pudełko. Wytrząsnął pająka do pojemnika. Potworek wylądował na miniaturowej wydmie tuż przed zamkiem czerwonych. Stracił orientację i stał przez chwilę nieruchomo, tylko jego żuchwy pracowały bez przerwy, a odnóża podrygiwały wyzywająco.
- No, dalej - ponaglił go Rakkis. Wszyscy zebrali się ciasnym kręgiem wokół pojemnika. Kress odszukał i nałożył swoje gogle. Jeżeli miał stracić tysiąc standartów, chciał przynajmniej dobrze widzieć co się dzieje.
Piaseczniki zauważyły intruza. W całym zamku w jednej chwili zamarł wszelki ruch. Małe czerwone stworzenia stały zmrożone, patrząc.
Pająk ruszył w stronę obiecującej, zacienionej bramy. Z górującej nad wszystkim wieży obojętnie patrzyło na niego oblicze Simona Kressa.
Natychmiast wybuchła burza aktywności. Najbliższe piaseczniki uformowały się w dwa kliny i poprzez piasek runęły ku pająkowi. Coraz więcej wojowników wysypywało się z wnętrza zamku i tworzyło potrójny szereg, strzegący zejścia ku podziemnej komnacie, w której żyła mamka. Z pustyni w pośpiechu nadciągali wezwani do walki zwiadowcy.
Bitwa została przyjęta.
Szarżujące piaseczniki dosięgły pająka. Szczypce uchwyciły odnóża, wbiły się w tułów, zacisnęły. Czerwoni wojownicy wbiegali po złotych nogach na plecy napastnika. Kąsali i darli. Jeden z nich dotarł do oka i rozciął je cieniutkimi żółtymi czułkami. Kress uśmiechnął się i wskazał to Rakkisowi.
Jednak piaseczniki były małe i nie miały jadu. I pająk się nie zatrzymywał. Jego nogi strzepywały atakujących, rozrzucając ich na wszystkie strony. Ociekające trucizną szczęki odnajdywały innych, wypuszczając połamane, sztywniejące zwłoki. Już przeszło tuzin piaseczników leżało martwych. Pająk posuwał się wciąż dalej i dalej. Przeszedł prosto przez potrójną linię strażników przed zamkiem. Szeregi zamknęły się wokół niego, pokryły go, rzucając się do desperackiej walki. Kress zauważył, że któryś z oddziałów odciął jedną z jego nóg. Część obrońców wchodziła na wieże zamku i skakała, lądując na drgającym, falującym kłębowisku poniżej.
Pająk, zupełnie niewidoczny pod masą rojącej się czerwieni, wpełzł jednak w ciemność bramy i zniknął.
Jad Rakkis odetchnął głęboko, Był wyraźnie blady.
- Cudownie - powiedział czyjś głos. Malada Blane jakoś dziwnie, z głębi gardła zachichotała.
- Patrz! - powiedziała Idi Noreddian, pociągając Kressa za rękaw.
Byli tak zajęci tym, co się działo w rogu czerwonych, że nie zwracali najmniejszej uwagi na pozostałą część pojemnika. Jednak teraz zamek był spokojny, piaski puste, usłane tylko trupami piaseczników i teraz zobaczyli.
W pobliże zamku czerwonych zostały podciągnięte trzy armie. Stały zupełnie nieruchomo, w idealnym porządku, szereg za szeregiem. Pomarańczowa, białą, czarna. Czekały, by zobaczyć kto wyjdzie z ciemności.
Simon Kress się uśmiechnął.
- Kordon sanitarny - powiedział. - Spójrz, z łaski swojej, na pozostałe zamki, Jad.
Rakkis spojrzał i zaklął. Oddziały piaseczników piaskiem i kamieniami zalepiały bramy. Jeżeli pająkowi uda się jakoś wyjść cało z bitwy z czekającymi armiami, nie będzie miał łatwego dostępu do wnętrza tych zamków.
- Powinienem był przynieść cztery pająki - powiedział Rakkis. - Jednak mimo wszystko wygrałem. Mój pająk jest teraz tam, na dole i zżera twoją pieprzoną mamkę.
Kress nie odpowiedział. Czekał. W ciemnościach coś się poruszyło.
Nagle czerwone piaseczniki zaczęły wylewać się z bramy szerokim strumieniem. Szybko wdrapywały się na mury zamku i rozpoczynały naprawę dokonanych przez pająka zniszczeń. Czekające armie rozsypały się i wycofały do swych rogów.
- Jad - powiedział Kress - myślę, że jesteś trochę zaskoczony tym, kto zżera kogo.





Tydzień później Rakkis przyniósł cztery cienkie srebrne węże. Piaseczniki rozprawiły się z nimi bez większych trudności.
Potem próbował z dużym czarnym ptakiem, który zjadł ponad trzydzieści białych piaseczników i miotając się niemal doszczętnie zniszczył ich zamek. Jednak w końcu jego skrzydła się zmęczyły, a piaseczniki, ilekroć wylądował, atakowały go dużymi siłami.
Następnym ich przeciwnikiem były owady - opancerzone żuki, niewiele różniące się od nich samych. Jednak głupie, okropnie głupie. Połączone siły pomarańczowych i czarnych złamały i rozproszyły ich szyk i wyrżnęły jednego po drugim.
Rakkis zaczął dawać Kressowi weksle.
Mniej więcej w tym czasie Kress znów spotkał Cath m'Lane. Stało się to podczas kolacji, którą spożywał w swojej ulubionej restauracji w Asgardzie. Zatrzymał się na chwilę przy jej stoliku, opowiedział o swych grach wojennych
i zaprosił ją, by się do nich przyłączyła. Poczerwieniała, potem odzyskała nad sobą kontrolę i stała się lodowata.
- Ktoś wreszcie musi cię powstrzymać, Simon - powiedziała. - Myślę, że to będę ja.
Kress wzruszył ramionami, zajął się znakomitym jedzeniem i nie myślał więcej o jej groźbie. Aż do chwili, gdy, tydzień później, u jego drzwi stanęła niewysoka, tęga kobieta i pokazała mu odznakę policyjną.
- Wpłynęło do nas zażalenie - powiedziała. - Czy ma pan terrarium z niebezpiecznymi owadami, Kress?
- To nie są owady - odpowiedział, gotując się wewnętrznie. - Proszę, pokażę pani.
Gdy zobaczyła piaseczniki, potrząsnęła głową.
- Nie da rady, to nie przejdzie. Co pan w ogóle wie o tych stworzeniach? Czy wie pan z jakiego świata pochodzą? Czy zostały zatwierdzone przez radę ekologiczną? Czy ma pan na nie pozwolenie? Doniesiono nam, że one są mięsożerne, prawdopodobnie niebezpieczne. Zawiadomiono nas również, iż są obdarzone ograniczoną świadomością. A w ogóle skąd pan je wziął?
- Kupiłem u Wo i Shade'a - odpowiedział Kress.
- Nigdy o nich nie słyszałam. Prawdopodobnie przemycili je, wiedząc, że nasi ekolodzy nigdy by ich nie zatwierdzili. Nie, Kress, to nie przejdzie. Mam zamiar skonfiskować ten pojemnik i dać go do zniszczenia. I może się pan również spodziewać kary pieniężnej.
Kress zaproponował jej sto standartów w zamian za zapomnienie o nim i jego piasecznikach.
Kobieta prychnęła.
- Teraz będę musiała do zarzutów przeciwko panu dodać próbę przekupstwa.
Nie dawała się przekonać aż do chwili, w której podniósł ofertę do dwóch tysięcy standartów.
- Wie pan, to nie będzie łatwe - powiedziała. - Trzeba na nowo wypełnić formularze, wymazać zapisy. Poza tym sporo czasu zajmie wydobycie od ekologów fałszywego zezwolenia. Nie wspominając już o wnoszącym zażalenie. Co będzie, jeśli ona znowu zadzwoni?
- Ją proszę zostawić mnie - powiedział Kress. - Proszę ją zostawić mnie.





Pomyślał o tym wszystkim przez chwilę. Jeszcze tego wieczora wykonał kilka telefonów.
Przede wszystkim zadzwonił do "t'Etherane - Sprzedaż Zwierząt Domowych".
- Chciałbym kupić psa - powiedział. - Szczeniaka.
Tłusty handlarz popatrzył na niego osłupiałym wzrokiem.
- Szczeniaka? To zupełnie do ciebie niepodobne, Simon. Ale zajrzyj do nas. Mamy wspaniały wybór.
- Chcę szczeniaka ściśle określonego rodzaju - powiedział Kress. - Zapisuj, przedyktuję ci jak on ma wyglądać.
Następnie wypukał numer Idi Noreddian.
- Idi - powiedział - chcę, żebyś zjawiła się dziś u mnie ze sprzętem holowizyjnym. Mam ochotę zarejstrować pewną walkę. Jako prezent dla jednej z moich przyjaciółek.





Tej nocy, po zrobieniu nagrania, Kress nie kładł się do późna. Wchłonął w swym sensorium nowy, kontrowersyjny spektakl dramatyczny, przygotował sobie niewielką przekąskę, wypalił jedno czy dwa cygara i uporał się z butelką wina. Czując się bardzo z siebie zadowolony, przeszedł ze szklanką w ręku do salonu.
Światła były wygaszone. Cienie, zrodzone z czerwonej poświaty nad terrarium, płonęły chorobliwym, gorączkowym blaskiem. Podszedł, by spojrzeć na swe królestwo, ciekaw, jak czarne radziły sobie z naprawą zamku. Szczeniak obrócił go w ruinę.
Odbudowa postępowała całkiem sprawnie. Gdy Kress przez powiększające gogle przyglądał się pracy, jego wzrok zahaczył o twarz na wieży. Zdumiała go.
Odsunął się, zamrugał, pociągnął potężny łyk wina i znów spojrzał.
Twarz, którą widział była wciąż jego twarzą. Ale zupełnie nieprawdziwą, wykrzywioną. Policzki były spasione jak u wieprza, uśmiech zmienił się w złośliwy grymas. Wyglądał nieprawdopodobnie podle.
Zaniepokojony, zaczął okrążać pojemnik, by przyjrzeć się innym zamkom. Każda z twarzy była nieco różna, ale wszystkie miały zdecydowanie tę samą wymowę.
Pomarańczowe pominęły wszelkie szczegóły, ale i tak rezultatem było oblicze potwora - pełne brutalności usta, bezduszne oczy.
Czerwone obdarzyły go satanicznym, krzywym uśmieszkiem. W kącikach ust czaiło się coś dziwnego i nieprzyjemnego.
Białe, jego faworyci, wyrzeźbiły okrutnego boga-półgłówka.
Z wściekłością cisnął szklanką z winem o ścianę.
- Jak śmiałyście - wysyczał resztką oddechu. - Przez tydzień nie dostaniecie nic do żarcia! Ja was nauczę.
Przyszedł mu do głowy pomysł. Wybiegł z salonu, aby po chwili wrócić z zabytkowym żelaznym mieczem blisko metrowej długości, o wciąż jeszcze ostrym sztychu. Uśmiechnął się, stanął tuż przy ścianie pojemnika i odsunął pokrywę znad jednego rogu. Sięgnął w dół i dźgnął stojący w tym rogu zamek białych. Potem zaczął machać mieczem tam i z powrotem, rozwalając mury, krużganki, wieże. Gramolące się piaseczniki zostały zasypane piaskiem i kamieniami. Drobnym ruchem nadgarstka unicestwił bezczelną, uwłaczającą karykaturę, w którą piaseczniki zmieniły jego twarz. Potem zawiesił miecz nad ciemną, prowadzącą ku komnacie mamki jamą i opuścił go z całą siłą. Usłyszał miękkie mlaśnięcie i poczuł opór. Białe piaseczniki zadrżały i upadły. Usatysfakcjonowany, wyciągnął miecz z powrotem.
Patrzył przez chwilę na swe dzieło, zastanawiając się czy zabił mamkę. Ostrze miecza było wilgotne i śliskie. Jednak po chwili białe piaseczniki znów zaczęły się poruszać. Chwiejnie i powoli, ale jednak się ruszały.
Przygotował się do zasunięcia pokrywy nad tym rogiem i przejścia do następnego zamku, gdy poczuł, że po jego ręce coś pełznie.
Wrzasnął, wypuścił miecz i gwałtownie przeciągnął drugą ręką po skórze. Piasecznik spadł na dywan. Zmiażdżył go obcasem, depcząc wściekle jeszcze długo po tym, jak stał się on tylko bezkształtną masą. Trzęsąc się z obrzydzenia pośpiesznie zamknął i zabezpieczył pokrywę. Wybiegł, by wziąć prysznic i dokładnie się obejrzał. Ubranie, które miał na sobie, starannie wygotował.
Jakiś czas później, po kilku szklankach wina, wrócił do salonu. Był trochę zawstydzony przerażeniem, jakie ten piasecznik w nim wzbudził. Ale na ponowne otwieranie pojemnika nie miał najmniejszej ochoty. Od tej chwili pokrywa będzie stale zamknięta. Musiał jednak jakoś ukarać pozostałe zamki.
Postanowił poszukać pomysłu w następnej szklance wina. Gdy ją skończył, spłynęło na niego natchnienie. Uśmiechnął się, podszedł do pojemnika i wprowadził kilka poprawek w systemie regulującym wilgotność powietrza.
Zanim usnął na kanapie, ściskając w dłoni nową szklankę wina, zamki kruszyły się, rozmywały pod strugami deszczu.





Obudziło go gniewne walenie do drzwi wejściowych.
Usiadł, wciąż podpity, z czaszką trzeszczącą od bólu. Kac po winie jest zawsze najgorszy, pomyślał. Wstał i chwiejnym krokiem poszedł do przedpokoju.
Przed drzwiami stała Cath m'Lane.
- Ty bydlaku - powiedziała. Twarz miała zapuchniętą i poznaczoną śladami łez. - Płakałam przez całą noc. Ale nigdy więcej, Simon, nigdy więcej.
- Spokojnie - szepnął, trzymając się za głowę. - Mam kaca.
Klnąc odepchnęła go na bok i weszła do domu. Zza rogu wylazł pełzacz, jakby chcąc się dowiedzieć co to za hałasy. Splunęła na niego i wbiegła do salonu. Kress bezskutecznie usiłował ją dogonić.
- Stań na chwilę - powiedział Kress. - Dokąd... nie możesz...
Zatrzymał się nagle, skamieniały z przerażenia. Cath w lewym ręku trzymała ciężki młotek.
- Nie - powiedział.
Poszła prosto ku terrarium.
- Bardzo lubisz te urocze stworzonka, prawda Simon? To możesz sobie z nimi mieszkać!
- Cath! - wrzasnął.
Chwyciwszy młotek w obie dłonie, skierowała go z całą siłą na ścianę pojemnika. Odgłos uderzenia niemal rozsadził Kressowi czaszkę. Jednak plastyk wytrzymał.
Znowu się zamierzyła. Tym razem rozległ się trzask i na ścianie pojawiła się sieć cienkich linii.
Kress rzucił się na nią, gdy podnosiła młotek do trzeciego uderzenia. Mocując się, upadli na podłogę i kilkakrotnie się przetoczyli. Cath wypuściła młotek i złapała Kressa za gardło, usiłując dusić. Wywinął się i ukąsił ją do krwi w ramię.
W końcu stanęli niepewnie na nogi, dysząc ciężko.
- Powinieneś się teraz zobaczyć, Simon - powiedziała ponuro. - Krew kapie ci z ust. Wyglądasz jak jeden z tych twoich ulubieńców. Jak ci się podoba ten smak?
- Wynoś się - powiedział. Zauważył miecz, leżący na podłodze, tam, gdzie go wczoraj rzucił. Podniósł go pośpiesznie. - Wynoś się - powtórzył, wywijając nim dla dodania wagi słowom. - Nie próbuj podchodzić do pojemnika.
Zaśmiała się.
- Nie odważysz się - powiedziała i schyliła się, by podnieść młotek.
Kress wrzasnął i pchnął. Zanim w pełni uświadomił sobie, co się stało, żelazne ostrze gładko przeszło przez pierś Cath. Spojrzała na niego zaskoczona, potem opuściła wzrok ku mieczowi. Kress odskoczył.
- Nie chciałem... - zaskomlił. - Ja chciałem tylko...
Krwawiła, umierała, ale jakimś cudem utrzymywała się na nogach.
- Ty potworze - zdołała wycharczeć pełnymi krwi ustami. Okręciła się i ostatkiem sił rzuciła na pojemnik. Nadwerężona ściana pękła i Cath m'Lane runęła, przysypana lawiną piasku, błota i odłamków plastyku.
Kress histerycznie, cieniutko zapiszczał i wskoczył na kanapę.
Z rumowiska na środku podłogi zaczęły się wygrzebywać piaseczniki. Przechodziły po ciele Cath. Kilka z nich ruszyło na zwiad w poprzek dywanu. Za nimi poszły inne.
Kress patrzył, jak formuje się kolumna - żywy, falujący prostokąt. Idące w jej środku piaseczniki coś niosły, coś śliskiego i bezkształtnego, kawał pulsującego, surowego mięsa wielkości ludzkiej głowy. Kolumna ruszyła naprzód, oddalając się od pojemnika.
Kress nie wytrzymał i uciekł.





Aż do późnego popołudnia nie mógł zebrać dość odwagi, by wrócić.
Uciekając pobiegł do ślizgacza i niemal chory ze strachu, poleciał do najbliższego miasta, leżącego w odległości około 50 kilometrów. Tam, wreszcie bezpieczny, wszedł do jakiejś małej restauracyjki, wypił kilka filiżanek kawy zagryzając tabletkami na kaca, zamówił dość obfite śniadanie i stopniowo odzyskał równowagę.
To był straszliwy poranek, ale dramatyzowanie tego, co zaszło, niczego nie załatwiało. Zamówił jeszcze jedną kawę i z chłodnym racjonalizmem rozważył swoją sytuację.
Cath m'Lane zginęła z jego ręki. Czy mógł o tym zameldować, broniąc się, że to było niezamierzone i przypadkowe? Raczej nie. Ostatecznie przebił ją na wylot, a poza tym tej policjantce powiedział, żeby osobę, która wniosła zażalenie zostawiła jemu. Musi pozbyć się wszelkich obciążających dowodów. Miał nadzieję, że m'Lane nie powiedziała nikomu, dokąd się tego ranka wybiera. Najprawdopodobniej nie powiedziała. Jego podarunek mógł do niej nie wcześniej niż późnym wieczorem. Stwierdziła, że całą noc płakała. Była sama, gdy się u niego zjawiła. Bardzo dobrze; ma jedno ciało i jeden ślizgacz, których się będzie musiał pozbyć.
Pozostawały jeszcze piaseczniki. One mogą sprawić nieco większe trudności. Bez wątpienia do tej pory wszystkie już zdążyły uciec. Wyobraził je sobie w całym domu, w jego łóżku, w ubraniach, rojące się w jego jedzeniu i dostał gęsiej skórki. Wysiłkiem woli opanował paraliżującą odrazę. Przypomniał sobie, że ich zabicie nie powinno być takie trudne. Nie musi przecież ścigać każdego z osobna. Tylko cztery mamki, to wszystko. Powinno się udać. Mamki były duże, widział przecież. Odnajdzie je i zabije.
Zanim poleciał z powrotem do domu odwiedził kilka sklepów. Kupił mocny, okrywający całe ciało kombinezon, kilka torebek używanej przy usuwaniu skalników trucizny w tabletkach oraz kanister z rozpylaczem, zawierający nielegalnie silny pestycyd. Kupił również magnetyczne urządzenia holownicze.
Po wylądowaniu metodycznie zabrał się do rzeczy. Przede wszystkim holem magnetycznym podczepił do swego ślizgacza ślizgacz Cath. Przy jego przeszukiwaniu po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęło się do niego szczęście. Na przednim siedzeniu leżał kryształ, zawierający zrobiony przez Idi Noreddian holograficzny zapis walki szczeniaka z piasecznikami. Ten kryształ był jednym z powodów do zmartwienia.
Gdy ślizgacze były gotowe, włożył kombinezon i wszedł do domu po ciało Cath.
Nie było go.
Starannie ponakłuwał szybko wysychający piasek, jednak nie mogło być wątpliwości - ciało zniknęło. Czyżby Cath jeszcze żyła i zdołała odczołgać się gdzieś w bok? Wątpliwe, jednak postanowił przeszukać dom. Pobieżna inspekcja nic nie dała - nie znalazł ciała, nie znalazł również piaseczników. Nie miał czasu na bardziej dokładne poszukiwania, gdyż tuż przed drzwiami tkwił obciążający go ślizgacz. Postanowił spróbować jeszcze raz później.
Około siedemdziesiąt kilometrów na północ od jego posiadłości leżało pasmo aktywnych wulkanów. Poleciał tam, holując ślizgacz Cath. Nad największym z dymiących stożków wyłączał magnesy, a potem przyglądał się, jak ślizgacz znika w jeziorze lawy.
Zmierzchało już, gdy wrócił do domu. To mu pozwalało na zrobienie przerwy. Rozważał przez chwilę możliwość powrotu do miasta i spędzenia tam nocy, jednak szybko z tego pomysłu zrezygnował. Miał przed sobą sporo pracy. Jeszcze nie był bezpieczny.
Rozrzucił wokół domu trujące tabletki. Nikt nie będzie tego uważał za podejrzane. Kress zawsze miał problemy ze skalnikami. Gdy się z tym uporał, odbezpieczył kanister z pestycydem i wrócił do domu.
Przeszedł cały budynek, pokój po pokoju, wszędzie włączając światła. Zatrzymał się w salonie, by wrzucić piasek i okruchy plastyku z powrotem do rozbitego pojemnika. Tak jak się obawiał, wszystkie piaseczniki uciekły. Zamki były skurczone i wykoślawione, rozmyte potopem, który na nie spuścił. To, co z nich zostało wysychając szybko się rozpadało.
Zmarszczył brwi i szukał dalej, z kanistrem przytroczonym do ramion.
Na ciało Cath m'Lane natknął się na dnie swej najgłębszej piwnicy.
Leżało rozciągnięte u stóp stromych schodów, z kończynami powykręcanymi jakby od upadku. Jego skóra roiła się od białych piaseczników. Gdy Kress przyglądał się tej scenie, ciało drgnęło, przesuwając się po zarośniętej brudem podłodze.
Zaśmiał się i przekręcił regulator natężenia światła do maksimum. W przeciwległym rogu, między dwoma stojakami na wino, przycupnął niewielki, ziemny zamek z ciemną dziurą u podstawy. Na ścianie piwnicy Kress zauważył niewyraźny zarys swojej twarzy.
Ciało znów drgnęło, przesuwając się kilka centymetrów w stronę zamku. Kress nagle wyobraził sobie czekającą niecierpliwie, głodną białą mamkę. Byłyby w stanie zmieścić w swej gębie może stopę Cath, ale przecież nic więcej. To było zbyt absurdalne. Znów się zaśmiał i z palcem na zaworze, zamykającym wylot węża, zaczął schodzić w dół. Piaseczniki - setki, poruszające się jak jeden - opuściły ciało i sformowały linie obronne, pole bieli między nim a mamką.
Nagle Kressowi przyszła do głowy inna myśl. Uśmiechnął się i opuścił uzbrojone w wąż ramię.
- Cath zawsze była trudna do strawienia - powiedział, zachwycony swoim dowcipem. - Szczególnie dla kogoś o waszych rozmiarach. Chyba będę musiał wam pomóc. Od czego w końcu są bogowie?
Pobiegł na górę i po chwili wrócił z tasakiem. Piaseczniki cierpliwie czekały i przyglądały się, jak Kress rozrąbuje ciało Cath m'Lane na małe, łatwe do strawienia kawałki.





Tej nocy spał w kombinezonie, z kanistrem pestycydu w zasięgu ręki. Nie musiał go jednak używać. Białe, nasycone, zostały w piwnicy, a na inne dotychczas się nie natknął.
Rano dokończył sprzątania salonu. Nie został w nim żaden ślad po walce, poza rozbitym pojemnikiem.
Zjadł lekki lunch i na nowo podjął poszukiwania zaginionych piaseczników. W pełnym świetle dnia ich znalezienie nie było trudne. Czarne ulokowały się w jego skalnym ogrodzie, budując zamek ciężki od obsydianu i kwarcu. Czerwone znalazł na dnie długo nie używanego basenu pływackiego, częściowo wypełnionego latami nanoszonym przez wiatr piaskiem. Widział piaseczniki obu kolorów, uwijające się po posiadłości, przy tym niektóre, całkiem liczne, niosły do swych mamek tabletki trucizny. Kress doszedł do wniosku, że pestycyd jest już zbędny. Nie było potrzeby ryzykowania walki, skoro mógł po prostu poczekać, aż trucizna zrobi swoje. Do wieczora obie mamki powinny być martwe.
Pozostawało jeszcze odnalezienie pomarańczowych. Kress okrążył posiadłość kilka razy rozszerzającą się spiralą, lecz nigdzie się na nie nie natknął.
Gdy zaczął spływać potem - dzień był suchy i gorący, a kombinezon szczelny - zdecydował, iż nie jest to aż tak ważne. Jeżeli gdzieś tu były, prawdopodobnie jadły teraz tabletki trucizny razem z czarnymi i czerwonymi.
Wracając do domu z satysfakcją rozdeptał kilka piaseczników, które wlazły mu pod nogi. Wewnątrz zrzucił kombinezon, zjadł znakomity obiad i położył się, by odpocząć. Wszystko było pod kontrolą. Dwie mamki wkrótce przestaną żyć. Trzecia znajdowała się w miejscu, w którym łatwo mógł ją zlikwidować, gdy już przestanie mu być potrzebna. Nie miał również wątpliwości, że w końcu uda mu się odnaleźć czwartą. Sprawa Cath przestała istnieć - wszystkie ślady jej wizyty zostały zatarte.
Z zadumy wyrwało go mruganie ekranu telefonu. Dzwonił Jad Rakkis, chcąc się pochwalić jakimiś wszystkożernymi robakami, które miał zamiar przynieść na dzisiejsze gry wojenne.
Kress zupełnie o tym zapomniał, ale szybko odzyskał zimną krew.
- Oj, przepraszam, Jad, powinienem cię wcześniej zawiadomić. Już mi się to wszystko znudziło i pozbyłem się piaseczników. Wstrętne małe potworki. Przykro mi, ale nie będzie dziś przyjęcia.
Rakkis był oburzony.
- No to co ja mam zrobić z moimi robakami?
- Włóż je do koszyka z owocami i wyślij swojej ukochanej - powiedział Kress, przerywając połączenie. Szybko zadzwonił do pozostałych bywalców jego przyjęć. Nie chciał, aby ktokolwiek pałętał mu się pod drzwiami, dopóki piaseczniki żyły i łaziły po posiadłości.
Gdy zadzwonił do Idi Noreddian, zdał sobie sprawę z irytującego niedopatrzenia. Ekran zaczął się przeczyszczać, wskazując, że telefon nie został odebrany. Kress wyłączył się.
Idi zjawiła się godzinę później, o zwykłej porze. Była nieco zaskoczona tym, że przyjęcie zostało odwołane, ale jednocześnie bardzo zadowolona z perspektywy spędzenia wieczoru sam na sam z Kressem. Rozbawił ją opowieścią o reakcji Cath na zrobiony przez nich hologram. Zdołał się przy tym upewnić, że Idi nikomu nie wspomniała o tym ich dowcipie. Skinął głową, zadowolony, i ponownie napełnił winem kieliszki. W butelce zostało już tylko kilka kropel.
- Będę musiał przynieść nową - powiedział. - Chodź ze mną do piwnicy i pomóż mi wybrać dobry rocznik. Zawsze miałaś lepsze podniebienie niż ja.
Poszła z nim dość chętnie, jednak na szczycie schodów, gdy otworzył drzwi i gestem wskazał, by weszła pierwsza, zawahała się.
- Dlaczego światło jest wyłączone? - spytała. - I ten zapach - co to za dziwny zapach, Simon?
Wyglądała na zaskoczoną, gdy ją pchnął. Wrzasnęła, spadając ze schodów. Kress zatrzasnął drzwi i zaczął zabijać je deskami, które, wraz z gwoździami i młotkiem, przygotował i zostawił tu wcześniej. Gdy kończył, usłyszał jęk Idi.
- Boli mnie - zawołała. - Simon, co to jest? - Nagle zapiszczała. Chwilę później rozległ się krzyk.
Nie milkł przez godziny. Kress, chcąc się od niego odgrodzić, poszedł do sensorium i wystukał zamówienie na pieprzną komedię.
Gdy nabrał pewności, że Idi już nie żyje, zaciągnął jej ślizgacz na północ i wrzucił do wulkanu. Hol magnetyczny okazał się dobrą inwestycją.





Następnego ranka, gdy zszedł na dół, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, usłyszał dziwne, przypominające skrobanie dźwięki, które dochodziły zza drzwi piwnicy. Przez kilka chwil słuchał w napięciu, zastanawiając się czy to możliwe, by Idi Noreddian przeżyła i teraz drapała w drzwi, chcąc się wydostać. Mało prawdopodobne, to muszą być piaseczniki. Kressowi nie podobało się to, co mogło się kryć za tymi dźwiękami. Postanowił trzymać drzwi zabite, przynajmniej przez jakiś czas. Wziął łopatę i wyszedł na zewnątrz, by pochować mamki, czerwoną i czarną, pod ich własnymi zamkami.
Znalazł je w doskonałym zdrowiu.
Czarny zamek, oblepiony krzątającymi się piasecznikami, połyskiwał szkłem wulkanicznym. Na najwyższej, sięgającej mu do pasa wieży Kress zobaczył wstrętną karykaturę swojej twarzy. Gdy podszedł bliżej, czarne przerwały pracę i uformowały się w dwie groźne falangi. Obejrzał się i zobaczył, że inne odcinają mu drogę ucieczki. Zdumiony, porzucił łopatę i pośpiesznie wybiegł z pułapki, krusząc pod butami kilka czarnych pancerzy.
Zamek czerwonych wspinał się po ścianie basenu. Mamka była bezpiecznie umieszczona w szczelinie, otoczona piaskiem, betonem i umocnieniami. Czerwone piaseczniki łaziły po całym dnie basenu. Kress zauważył grupy niosące do zamku skalnika i dużą jaszczurkę. Przerażony cofnął się od skraju basenu i usłyszał jakiś chrobot. Spojrzał w dół. Zobaczył trzy piaseczniki, wspinające się po jego nodze. Strącił je i starannie rozdeptał, ale już nadciągały inne. Były większe niż je pamiętał. Niektóre były wielkości jego kciuka.
Zaczął biec. Zanim znalazł się bezpieczny w domu, serce mu waliło jak oszalałe i ledwie łapał oddech. Zatrzasnął drzwi i zaczął je pośpiesznie blokować zamkami. Jego dom został tak zaprojektowany, by był owadoszczelny. Wewnątrz będzie bezpieczny.
Mocny drink ukoił mu trochę nerwy. A więc trucizna im nie zaszkodziła, pomyślał. Powinien był się domyślić. Wo ostrzegła go, że mamki mogą jeść praktycznie wszystko. Będzie musiał użyć pestycydu. Wypił dla równego rachunku następnego drinka, włożył kombinezon i przytroczył kanister do pleców. Otworzył drzwi.
Przed nimi, na zewnątrz, czekały piaseczniki.
Stanęły przeciwko niemu obie armie, zjednoczone w obliczu wspólnego zagrożenia, bardziej liczne, niż mógłby sobie wyobrazić. Przeklęte mamki musiały płodzić jak skalniki. Piaseczniki były wszędzie, tworzyły pełznące morze.
Kress podniósł wylot węża i otworzył zawór. Szara mgła pokryła najbliższe szeregi. Poruszył ręką w jedną, w drugą stronę.
Tam, gdzie sięgała mgła, piaseczniki skręcały się gwałtownie i zdychały w drgawkach. Kress uśmiechnął się. To nie był przeciwnik dla niego. Rozpylił pestycyd szerokim łukiem i śmiało postąpił naprzód, depcząc ściółkę z czarnych i czerwonych ciał. Armie cofnęły się. Kress ruszył, zdecydowany przebić się przez nie ku mamkom.
Ucieczka natychmiast została przerwana. Tysiąc piaseczników runęło ku niemu jak fala.
Kress oczekiwał przeciwuderzenia. Utrzymał pozycję, szerokimi ruchami zamiatając przed sobą swym mgielnym mieczem. Piaseczniki szły na niego i umierały. Niektóre się przebiły - nie mógł przecież rozpylać trucizny wszędzie jednocześnie. Poczuł, jak wspinają mu się po nogach, jak ich szczypce daremnie usiłują przeciąć wzmocniony plastyk kombinezonu. Zignorował je i kontynuował rozpylanie.
Potem zaczął czuć miękkie uderzenia w kark i w głowę.
Zadrżał, okręcił się i spojrzał w górę. Ściana jego domu żyła, pokryta setkami piaseczników. Wspinały się, odbijały i jak deszcz spadały na niego i wszędzie wokół niego. Jeden wylądował na osłonie twarzy, usiłując przez długą, straszliwą sekundę, zanim Kress strącił go na ziemię, sięgnąć szczypcami ku oczom.
Kress podniósł wylot węża, spryskując powietrze, spryskując dom, rozsiewając pestycyd, aż wszystkie piaseczniki ponad nim były martwe lub zdychały. Trująca mgła opadła na niego, drażniąc gardło. Kaszlał i rozpylał dalej. Dopiero, gdy front domu był zupełnie czysty, skierował uwagę z powrotem na ziemię.
Były wszędzie - wokół niego, na nim. Dziesiątki uwijały się po jego ciele, setki innych spieszyły by się do nich przyłączyć. Skierował mgłę w ich stronę.
W chwilę później strumień pestycydu się urwał. Kress usłyszał głośny syk za plecami i spomiędzy jego ramion wypłynął śmiercionośny obłok, osnuwając go, dusząc, paląc i zaćmiewając oczy. Powiódł dłonią wzdłuż węża i cofnął ją, pokrytą zdychającymi piasecznikami. Wąż był przecięty, przegryzły go na wylot. Kress, okryty całunem pestycydu, oślepiony, wrzasnął i zaczął biec w stronę domu, po drodze strącając z siebie małe ciała.
Wbiegł do środka, zaryglował drzwi i rzucił się na dywan. Taczał się w te i z powrotem tak długo, aż upewnił się, że zgniótł wszystkie, które jeszcze na nim zostały. Kanister, już niemal zupełnie pusty, posykiwał słabo. Kress zrzucił kombinezon i wbiegł pod prysznic. Ostry, gorący strumień poparzył go, skóra zaczerwieniła się i uwrażliwiła, jednak przestała cierpnąć.
Włożył swe najcięższe ubranie - gruby skórzany komplet - wytrząsając je przedtem nerwowo. "Cholera, cholera" - mruczał cały czas. Gardło miał zupełnie suche. Po starannym przeszukaniu holu wejściowego i upewnieniu się, że nie ma w nim piaseczników, uznał, iż może odpocząć. Usiadł i nalał sobie drinka. "Cholera" - powtórzył. Dłoń mu drżała i część trunku rozlała się na dywan.
Alkohol uspokoił go, ale nie spłukał strachu. Wypił drugą szklankę i ostrożnie podszedł do okna. Po grubej, plastykowej szybie chodziły piaseczniki. Wzdrygnął się i wycofał ku kontroli łączności. Pomyślał, że musi wezwać jakąś pomoc. Zadzwoni do władz regionu, przyjdą policjanci z miotaczami ognia i...
Przerwał w połowie wystukiwanie numeru i jęknął. Nie może wezwać policji. Musiałby im powiedzieć o białych w piwnicy i policjanci znaleźliby tam ciała. Być może do tej pory mamka poradziła sobie z Cath m'Lane, ale na pewno nie z Idi Noreddian. Nawet jej nie pociął. Poza tym zostały kości. Nie, policję może wezwać dopiero w ostateczności.
Usiadł przy konsoli, marszcząc czoło. Posiadany przez niego sprzęt łączności zajmował całą ścianę, z jego pomocą mógł się połączyć z każdym mieszkańcem Balduru. Miał dużo pieniędzy i był pomysłowy - zawsze był dumny ze swej pomysłowości. Jakoś sobie z tym wszystkim poradzi.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Wo, ale niemal natychmiast z tego zrezygnował. Wo zbyt dużo wiedziała, będzie zadawała pytania. Nie ufał jej. Nie, on potrzebował kogoś, kto zrobi to, co zostanie mu polecone bez zadawania pytań.
Zmarszczka zniknęła z jego czoła, na twarz wypłynął uśmiech. Simon Kress miał kontakty. Wystukał na klawiaturze już od bardzo dawna nie używany numer.
Na ekranie zmaterializowała się kobieca twarz - otoczona białymi włosami, pozbawiona wyrazu, o długim, zakrzywionym nosie.
- Simon - powiedziała dziarskim, energicznym głosem. - Jak tam interesy?
- Znakomicie, Lissandra - odpowiedział. - Mam dla ciebie robotę.
- Usunięcie? Moja cena podniosła się od twego ostatniego zlecenia, Simon. Przecież minęło już niemal dziesięć lat.
- Dostaniesz, ile będziesz chciała. Wiesz przecież, że jestem hojny. Potrzebuję cię do przeprowadzenia małego odrobaczenia.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
- Nie musisz używać eufemizmów. Linia jest ekranowana.
- Nie, ja mówię serio. Mam problem ze szkodnikami. Niebezpiecznymi szkodnikami. Uwolnij mnie od nich. Żadnych pytań. Jasne?
- Jasne.
- To dobrze. Będziesz potrzebowała... och, trzech lub czterech ludzi, wyposażonych w miotacze ognia albo lasery, czy coś w tym rodzaju. Włóżcie ognioodporne kombinezony. Przylećcie tu do mnie. Od razu zobaczycie, na czym to polega. Insekty. Bardzo, bardzo dużo insektów. W moim skalnym ogrodzie i w basenie znajdziecie zamki. Zniszczycie je i zabijecie wszystko, co w nich jest. Potem zapukacie do drzwi i ja wam pokażę, co jeszcze trzeba zrobić. Jak szybko tu możecie być?
- Wylecimy za godzinę - odpowiedziała z kamienną twarzą.





Lissandra dotrzymała słowa. Przyleciała czarnym, opływowym ślizgaczem, przywożąc ze sobą trzech pomocników. Kress przyglądał się im, bezpiecznie ukryty za oknem pierwszego piętra. Byli jednakowi - w ciemnych plastykowych kombinezonach z zasłaniającymi twarz maskami. Dwóch z nich miało przenośne miotacze ognia, trzeci działko laserowe i granaty. Lissandra - Kress poznał ją po sposobie, w jaki wydawała rozkazy - nie miała broni.
Powoli, na małej wysokości, przelecieli nad posiadłością, rozpoznając sytuację. Piaseczniki dostały szału. Szkarłatne i hebanowe kreski biegały i kręciły się jak w amoku. Ze swego punktu obserwacyjnego Kress dokładnie widział wznoszący się na wysokość człowieka zamek czarnych. Jego mury roiły się od obrońców, nieprzerwany, smolisty strumień wpływał przez bramę do wnętrza.
Ślizgacz Lissandry wylądował obok pojazdu Kressa, pomocnicy wyskoczyli na zewnątrz i zdjęli broń z ramion. Wyglądali jak maszyny, nieludzko, śmiertelnie groźnie.
Czarna armia rozwinęła się między nimi a zamkiem. Czerwone... - Kress nagle zdał sobie sprawę z tego, że nigdzie nie widać czerwonych. Rozejrzał się uważnie. Gdzie one się mogły podziać?
Lissandra wyciągnęła rękę i krzyknęła - mężczyźni z miotaczami odwrócili się ku piasecznikom. Ich broń kaszlnęła głucho i zaczęła ryczeć, wypuszczając długie jęzory błękitno-szkarłatnego ognia. Piaseczniki skręcały się, kurczyły i zdychały. Mężczyźni zaczęli przesuwać ogień w prawo i w lewo sprawnymi, skoordynowanymi ruchami. Ostrożnie, krok po kroku, postępowali naprzód.
Czarna armia płonęła i rozpadała się, piaseczniki uciekały we wszystkie strony - niektóre z powrotem ku zamkowi, inne wprost na wroga. Żadnemu nie udało się dobiec do trzymających miotacze mężczyzn. Ludzie Lissandry byli fachowcami wysokiej klasy.
Nagle jeden z nich się potknął.
Lub tak to wyglądało.

ciąg dalszy w następnym wpisie
Dodany: 6.03.2008 02:21:14 przez valdie68 (3.69)




Komentarze (8)
Pokaż profil valdie68
Oj jednak dodałem drugą część poł godziny po pierwszej. Zanim ty czytałaś, więc pewnie nie zauwazyłaś tylko...
Też czytałem kiedyś Fantastykę, miałem nawet pierwszy, kultowy nr ;)
dodany przez: valdie68 (3.69)   kiedy: 2008-03-08 19:14:58
Pokaż profil valdie68
ooo nie kliknąłem pewnie "OK" wczoraj, już dodaje ciąg dalszy.....
dodany przez: valdie68 (3.69)   kiedy: 2008-03-07 17:54:50
Pokaż profil valdie68
Końcówka w następnym poście jest ;)
dodany przez: valdie68 (3.69)   kiedy: 2008-03-07 17:20:10
Pokaż profil dotka
http://niniwa2.cba.pl/piaseczniki_george_r_r_martin.htm
dodany przez: dotka (4.35)   kiedy: 2008-03-06 22:46:10
Pokaż profil dotka
pamietam, ze jako dziecko chlonelam "Fantastyke" jednym tchem! Valdie, rozumiem, ze opowiadanie sie nie zmiescilo, ale cos musisz z tym zrobic, bo nie ladnie tak ucinac w najlepszym momencie!
dodany przez: dotka (4.35)   kiedy: 2008-03-06 22:26:23
Pokaż profil valdie68
Czyli należy czytać od końca. Ja to opowiadanie trzeci raz dziś czytam....
dodany przez: valdie68 (3.69)   kiedy: 2008-03-06 15:29:26
Pokaż profil valdie68
Nawet się nie zmieścił, a to tylko opowiadanie, choć jedne z ważniejszych dla mnie ;)
dodany przez: valdie68 (3.69)   kiedy: 2008-03-06 15:24:43
Pokaż profil Heroina
uffff to chyba najdluzszy wpis na blogu w historii nadajemy.ie :-)
ide uprazyc popcorn, wyjmuje cole z lodowki i zabieram sie do czytania:-)
dodany przez: Heroina (4.20)   kiedy: 2008-03-06 15:08:36


Zaloguj się aby dodać komentarz. Zarejestruj się jeżeli nie posiadasz jeszcze konta.
O Mnie
Pokaż profil valdie68
valdie68 (3.69)
mężczyzna, lat 55, Baile Bhlainséir, Irlandia
to nie blog, to wieczorne zapiski


Poprzednie Wpisy
11/09/2014 22:44
Oj dzieci dzieci......
16/08/2014 19:13
Kabaret...
12/01/2014 01:49
"wolni niewolnicy"... ...


Kto Obserwuje Tego Bloga?

Blogi innych użytkowników
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil