A teraz, słuchaj!
Daleko na wsi, tuż koło drogi, stała altana; widziałeś ją na pewno, kiedyś tamtędy przechodził. Przed altaną był mały ogródek kwiatowy z pomalowanymi sztachetami, tuż obok na murawie, wśród najpiękniejszej zielonej trawy, rosła mała stokrotka; słońce ogrzewało ją tak samo mocno i pięknie jak wielkie, pyszne kwiaty w ogrodzie i dlatego rosła z godziny na godzinę. Pewnego ranka całkiem rozkwitła i stała tak ze swymi małymi, śnieżnobiałymi płatkami, które otaczały, jak promienie, żółte słoneczko pośrodku. Nie myślała wcale o tym, że żaden człowiek nie widzi jej w trawie i że jest biednym, pogardzanym kwiatkiem; nie - była bardzo zadowolona, zwracała się cała do ciepłego słońca, patrzyła w nie i słuchała skowronka, który śpiewał w powietrzu.
Mała stokrotka czuła się szczęśliwą, jak gdyby to było wielkie święto, a przecież był to tylko poniedziałek; wszystkie dzieci uczyły się w szkole; podczas gdy dzieci tkwiły w ławkach i uczyły się tam czegoś - stokrotka tkwiła na swej zielonej łodydze i również się uczyła od ciepłego słońca i od wszystkiego, co ją otaczało, jaki Bóg jest dobry. Myślała o tym, jak pięknie wyśpiewuje skowronek to, co czuje w ciszy, i patrzyła z pewnego rodzaju czcią i podziwem na szczęśliwego ptaszka, który umie śpiewać i fruwać; ale nie martwiła się tym, że sama tak nie potrafi: "Widzę i słyszę! -myślała. ? Słońce mnie grzeje i wiatr mnie całuje. Ach, obficie mnie obdarowano!"
Za sztachetami stało tyle sztywnych, wykwintnych kwiatów; im mniej pachniały, tym dumniej strzelały w górę. Piwonie nadymały się, aby być większymi od róż - ale rozmiar przecież nic nie znaczy. Tulipany miały najpiękniejsze barwy, wiedziały o tym dobrze i trzymały się prosto, aby je można było lepiej widzieć. Nie spostrzegały wcale małej stokrotki, ale ona patrzała na nie tym uważniej i myślała: "Jakież one bogate i piękne! Do nich przyleci na pewno ten wspaniały ptak w odwiedziny. Bogu dzięki, że jestem tak blisko nich, mogę przynajmniej przyglądać się ich wspaniałości". I właśnie gdy tak myślała, posłyszała:
"Ćwir, ćwir!" - to skowronek zleciał na dół, ale nie do piwonii ani do tulipanów - nie: sfrunął w trawy do biednej stokrotki; radość po prostu przeraziła stokrotkę i sama nie wiedziała, co ma myśleć.
Ptaszek tańczył dookoła stokrotki i śpiewał: ,,Jaka ta trawa jest miękka, patrzcie, jaki to kochany, mały kwiatek o złotym serduszku i srebrzystej sukience". Żółty środek stokrotki wyglądał naprawdę jak złoty, a małe płatki dookoła błyszczały swą białości. Jakże szczęśliwa była stokrotka - to trudno sobie wyobrazić. Ptaszek pocałował ją. swym. dziobem, zaśpiewał dla niej i pofrunął znowu. w błękitne powietrze. Chyba. kwadrans minął, zanim stokrotka przyszła do siebie. Trochę zawstydzona, ale jednak serdecznie uradowana, spojrzała na kwiaty w ogrodzie, widziały przecież, jaki ją spotkał honor i jakie szczęście, musiały zrozumieć, jaka to była dla niej radość; ale tulipany stały tak samo sztywne jak przedtem, twarze ich ściągnęły się, zaczerwieniły z gniewu. Piwonie nadęły się "ph", całe szczęście, że nie mogły mówić, na pewno robiłyby stokrotce ostre wymówki. Biedny kwiatek wiedział, że nie są w dobrym humorze, i to mu sprawiło prawdziwą przykrość. Wtedy do ogrodu przyszła dziewczynka z wielkim nożem, ostrym, błyszczącym, zbliżyła się do tulipanów i zaczęła obcinać jeden po drugim.
- Ach! - westchnęła stokrotka. - Jakież to straszne, już po tulipanach! Dziewczynka odeszła z tulipanami; stokrotka była szczęśliwa, że stoi daleko w trawie i że jest małym, biednym kwiatkiem, była przepełniona wdzięcznością i kiedy słońce zaszło, zwinęła płatki i zasnęła, śniąc przez całą noc o słońcu i o małym ptaszku.
Następnego ranka, kiedy kwiatek wyciągnął radośnie białe płatki, niby małe ramiona, do powietrza i. słońca, posłyszał głos ptaszka, ale śpiew jego brzmiał smutnie. Tak, biedny skowronek miał powody do smutku, schwytano go i oto teraz siedział w klatce przy otwartym oknie. Śpiewał o szczęściu swobodnego fruwania, śpiewał o młodym, zielonym życie w polu i o pięknej podróży, którą mógłby odbyć na swych skrzydłach wysoko w powietrzu. Biedny ptaszek nie myślał o wesołości, siedział uwięziony w klatce.
Stokrotka chętnie by mu pomogła, ale jak miała się do tego zabrać? Trudno było coś wymyślić. Zapomniała zupełnie, jak pięknie było dookoła niej,. jak gorąco grzało ją słońce i jak ślicznie wyglądały jej białe płatki; myślała tylko o uwięzionym ptaszku, któremu nie mogła pomóc.
Wtedy wyszło z ogrodu dwóch małych chłopców; jeden z nich trzymał nóż, taki sam duży i ostry jak ten, którym dziewczynka obcinała tulipany. Zmierzali wprost do stokrotki, która nie mogła zrozumieć, czego oni chcą.
- Moglibyśmy tu wyciąć dla skowronka piękny kawał murawy! - powiedział jeden z chłopców i zaczął wycinać kwadrat dookoła stokrotki zostawiając ją pośrodku.
- Wyrwij ten kwiat - powiedział drugi chłopiec, a stokrotka zadrżała ze strachu, bo zostać wyrwaną to to samo, co umrzeć, a teraz chciała tak bardzo żyć, teraz, gdy miała się dostać z kawałkiem murawy do klatki skowronka.
- Nie, zostaw ją! - Tak ładnie wygląda! Została więc i zabrano ją do klatki skowronka.
Biedny ptaszek narzekał głośno na utratę wolności i uderzał skrzydłami o żelazną kratę, mała stokrotka nie mogła mówić, nie mogła mu powiedzieć słowa pociechy, chociaż tak bardzo chciała: I tak przeszło całe przedpołudnie.
- Nie ma tu wody! - powiedział uwięziony skowronek. - Wszyscy wyszli i nie zostawili mi ani kropli do picia. Gardło mi wyschło i pali. Czuję w sobie ogień i lód - powietrze jest takie ciężkie! Ach, będę musiał umrzeć z daleka od ciepłego słońca, od świeżej zieleni, od całego piękna, które stworzył Bóg!
I potem wsadził mały dziobek w chłodną trawę, aby się trochę odświeżyć; wtedy wzrok jego padł na stokrotkę; ptak skinął do niej główką, pocałował ją dziobkiem i powiedział:
- Ty także musisz tu więdnąć, biedny, mały kwiatuszku! Ciebie i kawałek zielonej murawy dano mi w zamian za cały świat, który miałem na wolności. Każde źdźbła trawy musi mi zastąpić zielone drzewo, każdy z twoich białych płatków ma być dla mnie pachnącym kwiatem. Ach, przypomina mi to tylko, ile straciłem!
"Kto mógłby pocieszyć skowronka ?" - pomyślała stokrotka. Ale nie mogła poruszyć żadnym płatkiem; jednakże zapach, który wydzielały jej płatki, był o wiele silniejszy niż zwykły zapach tego kwiatu; zauważył to również skowronek, a chociaż był osłabiony z pragnienia i w męce wyrywał zielone trawki, nie ruszył kwiatka.
Nadszedł wieczór i nikt nie przyszedł i nie przyniósł ptaszkowi kropli wody; wtedy skowronek wyciągnął swoje piękne skrzydła i potrząsał nimi kurczowo, jego śpiew brzmiał jak zbolały pisk, mała główka pochyliła się ku stokrotce i serce ptaka pękło ze smutku i tęsknoty; kwiatek nie mógł jak poprzedniego wieczoru zasnąć, stuliwszy płatki; chore i smutne chyliły się one do ziemi.
Dopiero następnego ranka przyszli chłopcy; a kiedy zobaczyli martwego ptaka, zapłakali, płakali rzewnymi łzami i wykopali mu śliczny grób, który ozdobili płatkami kwiatów. Ciało ptaka włożyli do pięknego, czerwonego pudełka; królewski miał pogrzeb biedny ptaszek. Kiedy żył i śpiewał, zapomniano o nim, trzymano go w klatce w niedostatku, teraz ofiarowano mu wspaniały pogrzeb i wiele łez.
A kawałek murawy wraz ze stokrotką wyrzucono na drogę pełną kurzu, nikt nie myślał o kwiatku, który najwięcej współczuł małemu ptaszkowi i tak gorąco chciał go pocieszyć.
Dzięki @ewuś. Moja bajka jest dużo starsza, czytała mi ją babcia i mama, wzruszam się przy niej :)
To "11 minut" Paulo Coelho
-nie zmieściło mi się już;))
Był sobie ptak obdarzony parą doskonałych skrzydeł o bajecznie barwnych piórach..
Pewnego dnia ptaka tego zobaczyła młoda kobieta i zakochała się w nim bez pamięci. Serce jej mocno zabiło, oczy zalśniły z zachwytu.. Kobieta podziwiała, czciła, wielbiła ukochanego ptaka.
Lecz pewnego dnia pomyślała: "A może on zechce odkryć dalekie krainy, poznać odległe zakątki świata?". I przestraszyła się własnych myśli. Przestraszyła się, że już nigdy nikogo tak mocno nie pokocha. I obudziła się w niej zazdrość..
"Zastawię na niego pułapkę - pomyślała. - Następnym razem, gdy się pojawi, już ode mnie nie odleci".
Ptak, który również był bardzo zakochany, przyfrunął do niej nazajutrz. Wpadł do klatki i nie mógł się już z niej wydostać - stał się więźniem.
Kobieta napawała się jego widokiem. Był przedmiotem jej gorącej namiętności". Jednak z biegiem czasu zaszła w niej zadziwiająca przemiana: ponieważ ptak stał się jej własnością i nie musiała już go zdobywać, przestał ją interesować. A on, nie mogąc już latać, z dnia na dzień pogrążał się w coraz głębszym smutku, pióra mu wyblakły, skrzydła opadły..
Pewnego dnia, gdy podeszła do klatki, okazało się, że ptak jest martwy..
Utraciła sens życia i śmierć zapukała do jej drzwi.
- Czemu przyszłaś? - zapytała ją udręczona kobieta.
- Abyście mogli być znów razem - odpowiedziała śmierć. - Gdybyś pozwoliła mu odlatywać i wracać, kochałabyś go i podziwiała do dzisiaj. Teraz jestem ci potrzebna, byś mogła go odnaleźć.
Pozdrawiam Waldeczku;)
Wychowywał mnie wraz z moim tatą.
Mój pogląd na świat (esej zawarty w książce "Bomba Megabitowa")
1
Co ma wspólnego mój pogląd na świat z informatyką? Sądzę, że prawie wszystko, i postaram się to wyłożyć. "Świat", czyli "wszystko istniejące", składa się z "rzeczy", o których można się dowiedzieć dzięki "informacji". Tę "informację" rzeczy wprost mogą "wysyłać" (jak człowiek mówiący, jak książka czytana, jak pejzaż oglądany), albo też poprzez łańcuchy "zmysłowo-umysłowych rozumowań". "Rozumowania" daję w cudzysłowie, ponieważ w określić dającym się sensie szczur, biegnący biegnący tropem labirynty ku drzwiczkom (za którymi znajdzie coś do zjedzenia), posługuje się owym poszukiwawczym ruchu też (szczurzym) rozumkiem. [...]
2
Każde stworzenie żywe posiada swoje (gatunkowo typowe, a ukształtowane w milionleciach Darwinowskiej ewolucji naturalnej) SENSORIUM. Słowa tego nie znajdzie się ani w słowniku obcych wyrazów, ani w encyklopedii, nawet w Wielkim Warszawskim Słowniku opatrzone jest wykrzyknikiem, oznaczającym, że lepiej go nie używać. Mnie jest jednak potrzebne. Sensorium to całość wszystkich zmysłów oraz wszystkich dróg (zazwyczaj nerwowych), jakimi informacje, powiadamiające nas o "istnieniu czegokolwiek", mkną do ośrodkowego układu nerwowego. U człowieka lub u szczura będzie to mózg. Owady musza się zadowolić centrami dużo skromniejszymi. Otóż "świat" postrzegany przez owada albo przez szczura, albo przez człowieka, to właśnie wcale rozmaite światy. Ewolucja ukształtowała żywe stworzenia zasadniczo tak oszczędnie, żeby postrzegać mogły informację, niezbędną im dla przetrwania osobniczego i/albo gatunkowego. Ponieważ ewolucja jest miliardoletnim procesem bardzo zawiłym i ponieważ żywe stworzenia albo zjadają żywe stworzenia, albo są przez nie zjadane (roślinożerność także oznacza zjadanie czegoś "żywego", np. trawy), powstaje stąd olbrzymia hierarchia mniej lub bardziej swoistych konfliktów, które częściowo w uproszczeniu może nam odzwierciedlić teoria gier (matematyczna). Sęk w tym, że informacje w skutek owego stanu rzeczy jednym służą do pościgu, innym do ucieczki, a jeszcze innym "do niczego prócz trwania" (trawa). Sensorium, w jakie jest wyposażone stworzenie, odznacza się na ogół, jak rzekłem, oszczędnością. Niedawno jeszcze psychologia głosiła, że psy kolorów nie rozróżniają, tj. wszystko co wizualne postrzegają w odcieniach czerni i bieli (niczym my na dawniejszych filmach). Obecnie mniemanie to zmieniono: psy postrzegają kolory. Zarówno pająk, szczur, kot, jak i człowiek są wyposażone w - każdy gatunek swoje - sensorium. My dysponujemy w tym zakresie maksymalną nadmiarowością pośród zwierząt, ponadto zaś jeszcze i prawie że osobno dysponujemy takim "rozumem", który umożliwia nam rozpoznawanie również i takich własności "świata", których zmysłami postrzegać nie możemy.
3.
Co z powyższych banałów wynika? Wynika z nich, że świat (w niejakim sensie światopogląd") każdego stworzenia jest silnie uwarunkowany przez sensorium. Dla człowieka zdaje się zachodzić wyjątek, dzięki "rozumowi", ale to nie całkiem tak jest naprawdę. "Świat" postrzegany przez ludzi składa się z rzeczy średniej wielkości", proporcjonalnych do wielkości pojedynczego ciała ludzkiego. Ani bardzo małych, ani molekuł, ani atomów, ani fotonów poszczególnych nie jesteśmy w stanie dostrzec, zaś ze strony niejako przeciwnej, makroskopowej, nie możemy dostrzec ani kawałka planety, na jakiej żyjemy JAKO KULI, ani jej całej, ani "faktycznych rozmiarów" Drogi Mlecznej, ani innych galaktyk, ani gwiazd, ani, oczywiście Kosmosu. Wykształciliśmy sobie rozmaite sposoby doświadczalne i sprzężone z nimi hipotezy albo teorie, albo modele, ażeby "postrzegać rozumem" to, czego zmysłowo nie jesteśmy w stanie spostrzec: znaczy to, że nasz światopogląd "wielozakresowo wystaje" poza ów obraz świata, który możemy zawdzięczać bezpośredniej robocie naszego sensorium. Czy to jednak znaczy, że widzimy to, czego nie widzimy, że możemy odczuć to, czego nie odczuwamy, że słyszymy to, co dla naszego zmysłu słuchu niesłyszalne? Ani trochę. Posługujemy się "abstrakcjami: albo specjalnie "techniką" (czyli narzędziem) wytworzonymi sytuacjami i warunkami, co umożliwiają nam np. niemożliwe dla naszych przodków "obejrzenie" Ziemi z orbity satelitarnej, albo Księżyca, gdy nań wstąpić, albo dzięki próbnikom rakietowym - powierzchni Marsa lub górnej warstwy atmosfery Jupitera. Albo używamy mikroskopu, albo teleskopu Hubble'a na orbicie, albo akceleratorów, albo komory Wilsona, albo komory kropelkowej, albo sal chirurgicznych (w nich można niekiedy zajrzeć okiem człowiekowi do wnętrza ciała lub mózgu) itp. Więc znacznie więcej informacji uzyskujemy dzięki rozmaitym rodzajom i sposobom sztucznie wytworzonego przez nas pośrednictwa. Jednakowoż jesteśmy, praktycznie biorąc, całkowicie bezradni w obszarach percepcji zmysłami mikro- oraz makro- i megaświata. Nikt bowiem nie może ani zobaczyć, ani wyobrazić sobie atomu albo galaktyki, albo procesu ewolucyjnego Życia lub górotwórczego w geologii, albo powstania planet z protoplanetarnych zgęstków jakoby mgławicowych. Język etniczny jako szerokopasmowy polisemantyczny nośnik informacji, oraz matematyka, jako z tego języka (z tych języków) wywiedlny język wąskopasmowy o silnie wzmożonej "precyzyjnej" ostrości, stanowią tu nasze "macki", nasze kule (inwalidzkie), nasze "protezy". Jednak podobnie jak ślepiec, postukując o kamienną posadzkę swoją białą laską, słuchem stara się rozpoznać, czy znajduje się w pokoju, czy na ulicy, czy w nawie świątyni, tak i my owymi (matematycznymi) protezami "wystukujemy" sobie to, co znajduje się poza obszarem naszego sensorium. 4. Ale... czy tak jest "naprawdę"? Czy liście "naprawdę" są zielone, czy też zieleń zawdzięczają fotosyntetycznym związkom chlorofilu? Czy nie jest tak, jak pisał Eddington, że siedzi przy zwyczajnym drewnianym stole, w miarę twardym, politurowanym, a zarazem przy obłoku elektronów, którymi ten stół jest "także"? Może nawet jest "naprawdę"? Jeżeli w ten sposób myśleć, to należy dodać, że stołów naraz jest znacznie więcej. Jest sobie stół naszego codziennego sensorium (zmysłów), jest stół molekularny (bo z czegóż się składa drewno?), jest atomowy, jest barionowy, ale też jest cząstką "materii", mikroskopijną cząstką, składającą się na całość Ziemi i mającą (minimalny) wkład w jej grawitację. A dalej jest nanoułamkiem planety, krążącej wokół Słońca itd. aż po "wpływ stołu na Wszechświat", jeżeli pominąć zupełną znikomość zachodzących dysproporcji. Tych "wszystkich stołów" naraz nie tylko nasze sensorium, ale i nasz "rozum" bez podziałów na kategorie i klasy scalić nie będzie w stanie. Jeżeli zginie jeden człowiek, może to mieć nie tylko emocjonalne znaczenie dla innego człowieka. Jeżeli zginie dziesięć osób, z tym będzie inaczej. Ale nie jesteśmy w stanie de faco "wyczuć" żadnej różnicy pomiędzy tą informacją, że zginął milion ludzi, a tą, że trzydzieści milionów, a kto mówi, że on (poza podaniem liczby) różnicę wyczuwa, ten świadomie bądź nieświadomie kłamie. 5. Zmierzam do twierdzenia, że tak jak współistnieją "różne stoły", współistnieją również "różne światy" kotów, szczurów, owadów, krokodyli i ludzi, a różnią się od siebie bardzo mocno i wielozakresowo, ale wszystkie, czy to wzięte z osobna, czy łącznie, nie dają podstawy do uznania, że "to jest ciągle jedno i to samo", a tylko postrzegane "w różny sposób" i "z rozmaitej perspektywy". Naturalnie my, ludzie, bezdyskusyjnie podlegamy tendencji, aby mniemać, że "naprawdę" istnieje świat, który MY pośrednio i bezpośrednio potrafimy percypować, natomiast "inne światy" są wycinkami, małymi, wręcz bardzo niedoskonałymi, kalekimi wycinkami "naszego świata". Z tym poglądem, który nazwę humanistycznym szowinizmem światopoglądowym, chętnie bym podyskutował. Majowie mieli inny system kodowania arytmetyki od naszego, ale był to system ludzi, boż ich kultura powstałą inaczej niż śródziemnomorska, ale też ponad wątpliwość była to kultura ludzi i ich język był językiem ludzkim. Skądże możemy wiedzieć, czy innoplanetarne "rozumy" nie są - o ile istnieją - zaopatrzone przez inne przebiegi ewolucyjne czy odmienne fizykochemiczne warunki ("kontyngencje") innych planet i słońc - w inne od naszego sensoria, a z kolei od tych sensoriów wywodzą się jako ich derywaty - "inne systema quasi-formalne", inne logiki, inne matematyki, inne mikro- i makroświaty, różne od naszych, ludzkich standardów? Jednym słowem, z tego, com dotychczas napisał, wywodzić się może "ogólna teoria względności epistemicznej i ontycznej dla całej mocy zbioru wszystkich Psychozoików Uniwersum". Możliwe, że jesteśmy umieszczeni na krzywej dystrybucji kosmicznej psychozoików (to wcale nie musi być dzwonowa krzywa "normalnego" rozkładu Gaussa, ani klasterowa Poissona - Bóg jeden ją wie) gdzieś powyżej szczura, szympansa i Buszmena, ale poniżej Erydańczyków dajmy na to (najprawdopodobniej żadnych Erydańczyków nie ma, ale i to nie ze wszystkim pewne w epoce schyłku XX wieku, kiedy mnożą się odkrycia pozaziemskich systemów planetarnych innych gwiazd - pozasłonecznych).
6.
Tak, taka rozmaita wielkość światów wynikająca z rozmaitych (społecznie funkcjionujących) Rozumach wydaje się najzupełniej możliwa, a nawet wcale prawdopodobna. Człowiek byłby po prostu jednym z tysiąca albo miliarda końcowych ewolucyjnych płodów neuralizacyjno-rozwojowych, tych co wyposażać mogą w nie najgorzej rozwinięte sensorium. Tak: to jest możliwe. Czyżby Inni sobie wykoncypowali inne postaci materii? Nuklidów! Czyżby "nie wierzyli w wewnątrzgwiezdne cykle Bethego? W ewolucję z jej doborem naturalnym? Tu trzeba wykonać tak zwane "distinguo" bardzo delikatne i nader ostrożnie. Są niechybnie dziedziny, w jakich poznawczo i emprycznie zbliżamy się, może aż asymptotycznie (niemalstyznie)? do PRAWDY, a może nie. Prawdopodobieństwo funkcji prawdziwościowych (ażeby chociaż raz przemówić tutaj nieco bardziej koherentnym i logikosemantycznie mocniej naostrzonym językiem) przyjąć mniej... dzielone od siekiery (to konieczne, ponieważ zbyt mało wiemy), jest uzależnione od quasi-finalnych efektów miliardoletniej roboty ewolucyjnej. Ignorancja nasza (ludzka) jest oceanem ogólnoświatowym, zaś wiedza PEWNA - pojedynczymi wysepkami na tym oceanie. Jeszcze ostrożniej mówiąc: moim zdaniem, rezultaty poznania (WIEDZA ŚCISŁA) są osadzone na jakiejś krzywej (raczej na ich pęku), i wcale nie jest powiedziane (tj. to nie jest pewnik), że krzywa pnie się w górę niczym hiperbola albo parabola, albo chociaż krzywa logistyczna (Verhulsta-Pearla). Może są gdzieś miejsca już niemal styczne z Prawdziwym Stanem Rzeczy, a może (na pewno nawet) są i takie, gdzieśmy z dogi asymptotycznościowej zboczyli. Ażeby na konkretnym przykładzie pokazać, o co mi w ostatnich słowach szło: czytałem np. bardzo ciekawie napisaną książkę Johna D. Barrowa Teorie Wszystkiego , Stevena Weinberga Sen o teorii ostatecznej, i wiele innych TEŻ napisanych ostatnimi czasy i TEŻ na ogół przez fizyków-noblistów. Mimo tego uczonego i przewyższającego mnie niechybnie pod względem intelktualnej mocy chóru na rzecz Istnienia Ogólnej Teorii Wszystkiego, GUT, czyli Grand Unified Theory, opowiadam się za opinią H. Bondiego (kosmologa), że Jedynej, Ogólnej Teorii Wszystkiego być wcale nie musi, ze jest to pointless and of NO scientific significance. Czyli już własnymi słowami powiem, ze tak wcale być nie musi, bo niby dlaczego bezwarunkowy redukcjonizm ma zrodzić teorię JEDYNĽ? Może i zrodzi, ażeby się za następnych 100-200 lat pokazało, że jacyś Inni wytworzyli zbiór modeli inkogruentnych, albo nawet udowodnili, iż GUT nie może zostać stworzona dla naszego uniwersum. Może się okaże np., że te galaktyki, które dzisiaj wydają się starsze od obliczonego (wiele razy) wieku naszego Kosmosu, wdarły się do jego wnętrza z jakiegoś Kosmosu "sąsiedzkiego"? Chcę rzec, iż to, co poznajemy (jak w fizyce i astrofizyce teoretycznej), jest zawsze efektem kroczenia drogą rozmaicie połączonych i powiązanych z sobą fizyczno-matematycznych, a zarazem eksperymentalno-teoretycznych domniemań, które albo zostały udowodnione (czyli nie zostały obalone doświadczalnie), albo ponadto są obecnie modne w najwyższych rejonach wiedzy ścisłej (gdyż i w niej też panują mody i też, jak w kostiumologii, przemijają). Człowiek - streszczam powiedziane - jest wysepką wiedzy, częściowo wynurzoną z oceanu pozazmysłowej ignorancji, a częściowo w tym bezmiarze zanurzoną. O tym, czy ocean ma jakieś dno i czy można by je zgruntować, nic nie wiemy. Obecnie powstała i lawinowo poszerza się jak pożar buszu moda łączności globalnej: pojmuję nieźle jej pożytki i jednocześnie obawiam się jej rykoszetów i jej awarii bądź nadużyć nawet zgubnych dla ludzi i dla planety. Nic nie zapowiada na razie tego, iżby owe Internety mogły i miały połączyć się (po sprzęgnięciu milionów komputerów z milionami innych) w "elektroencephalon" - byłoby to coś w rodzaju "planetarnego mózgu z komputerami jako neuronami", podległego - dla braku własnych zmysłów - pełnej deprywacji sensorycznej. Jeśli to nie jest sience-fiction, może się okazać krokiem ku "zamknięciu planety na Kosmos", albowiem Planeta-Mózg myślałaby sobie wewnątrzsieciowo, a ludzkość zostałaby przez sieć co się zowie wystrychnięta na dudka.
7.
Prawdę mówiąc jednak, nie chce mi się w tę ostatnią wizję uwierzyć. Chciałem po prostu wyjawić, jak skromnie rysuje mi się poznawcza moc Człowieka w Kosmosie, jaką uzurpację postrzegam w Anthropic Principle, jak wiele ryzykujemy, zawierzając informacjoprzetwórczym (data processing) maszynom wszelką naszą wiedzę. Zresztą, gdy czytać odpowiednie periodyki na poły fachowe, widać, ze giełdy, że producenci rozmaitych rodzajów aut czy żywności, ze , jednym słowem, twórcy, wielbicoiele i nałogowcy Kapitału posługują się sieciami... zaś cała reszta, razem z całym Kosmosem, diablo mało ich obchodzi. Przedwcześnie koronowaliśmy się, nie należy się nam Korona Stworzenia: godzi się poczekać choć sto lat, aby się przekonać, czy rzeczywiście wiemy juz cokolwiek ponadto, że można ykonywać surfing w cybernetycznej przestrzeni (Cyberspace) z bieguna na biegun, i czy sieć nie nadgryzie nam Rynków.
To, co napisałem, można też nieco inaczej wysłowić. Człowiek jest przystosowany - swoim sensorium postrzegawczym - do ekologicznej niszy przeżywania, z grubsza biorąc, w skali porównywalnej z jego cielesnością (z jej wymiarami np.). Potrafi jednak wykraczać domysłami, konceptami, hipotezami, które z czasem "krzepną" w "pewność naukową" - poza granice tej niszy, która go wraz ze strumieniem dziedziczności (genomów) współkształtowała. Zachodzi przy tym taka mocno upowszechniona prawidłowość: im skala większa albo im mniejsza (Kosmos - atomy) - tym teorie okazują się mniej pewne, mniej jednoznaczne, niejako bardziej "giętkie" i "elastyczne". Nikt (poza solipsystami, ale któż ich widział?) nie wątpi w kształt, twardość, zachowanie kamienia. Takich pewności mieć nie możemy już ani wobec gromady galaktyk, ani gromady cząstek (jak neutrina). Przy tym najosobliwsze zdaje się człowiekowi to, że niezłomne reguły jego logiki, wspólpodtrzymującej pewność rozumień, jak np. jeżeli A to B (kauzalizm) albo A|||A (tożsamość rzeczy z sobą samą), albo prawidłowości koniunkcji czy dysjunkcji, zdają się tracić uniwersalną moc rozstrzygającą w mikroświecie, a w makroświecie też pojawiają się poznawcze niepewności. Matematyka (Godel np.) okazuje swoją zawodność. Gell-Mann upiera się przy tym, ze antynomia "elektron - fala - cząstka" - kollaps fali - zasada komplementarności (rodem ze szkoły kopenhaskiej) to nie są niedościgłe dla naszego rozumu zagadki". Inni fizycy "wierzą w zagadki", zaś ostatnie doświadczenia zdawały się wykazywać, że elektron może być naraz "i tu, i gdzieś indziej". Jednym słowem, wraz z wykroczeniami poza granice naszego sensorium ulega naruszeniu też "zdrowy rozsądek"; to, co się "w głowie nie mieści", okazuje się w eksperymentach faktem: np. wiadomo co to jest okres półtrwania samorzutnie rozpadających się (jak izotopy radioaktywne) atomów i wiadomo, że nic nie wiadomo w tej dizedzinie poza informacją wyłącznie statystyczną: o mnóstwie atomów będziemy wiedzieli, że po okreśonym czasaie ich określona liczba ulegnie rozpadowi, i że dla danego "rodzaju atomów" jest ta liczba (i czas) wielkością stałą, ale wiemy, że nie da się wykryć żadnych przyczyn, powodujących rozpad tego oto atomu, a tamtego nie. Jednym słowem, z "oczywistościami" musimy się poza skrajem naszej ekologicznej niszy rozstać: matematyka pozwala ruszyć dalej, leczy wykładanie rezultatów zmatematyzowanej fizyki mogą być nietożsame i, co moze gorsze, ich "przekłady" na zwykły język, jakim się wewnątrz naszej niszy posługujemy, mogą być aż do kontradyktyczności wzajem sprzeczne. Bytowo tkwimy pomiędzy makro- i mikroświatem i na to, że wiedzą (nawet pewną o tym, że uran o masie krytycznej wybuchnie na pewno) sięgamy dalej aniżeli ROZUMIENIEM w stylu "zdroworozsądkowym", nie ma rady. Można - jak fachowcy - eksperci nauki - do tego stanu rzeczy przywykać i uznawać na koniec, że "rozumie się" równie dobrze jak się "wie", ale jest to kwestia treningu, kształtującego nawyki, upodobania i last but not least "swojskość" przedmiotu: jesteśmy zresztą zawsze zawodni, i tak 0 to znaczy z nieusuwalną niepewnością poznawczą - trzeba żyć. Inna rzecz w tym, że są to kłopoty znikomej mniejszości ludzi, a zarazem, że takie kłopoty służą innym jako pożywka ich umysłowych prac - od matematyki przez fizykę galaktyk po hermeneutyki, których również jest wiele. Zaś te "demony" ścisłości otaczają mgły przesądów, domniemań, spetryfikowanych w historii gromad czy społeczeństw w pewniki wiar.
Nie da się w edycji dodać zdjęcia, a plejady chciałem dodać.
Pewnie, że nie każdy. On jest właśnie dobrym tego przykładem :)
Ale,że co?
Czy przez to był gorszym człowiekiem?
Kiedy zaczął się stan wojenny chciał wyjechac,na początku nie udało się.
Potem wylądował w Berlinie,jednak wrócił,bo nie chciał byc tam bez rodziny.
Z tego co pamiętam potem udało się Im w Austrii,po kilku latach wrócili do Polski.
Nie każdy "lewicujący" jest "zły" :P